sobota, 11 maja 2013

# Koszmar na jawie: Rozdział 17. Jak ptaki na wolności



Są ludzie, którym szczęście mignie tylko na moment, na moment tylko się ukaże po to tylko, by uczynić życie tym smutniejsze i okrutniejsze
~ Stanisław Dygant

Mam już dość.
Dość swojego życia, problemów, starań, złudnych nadziei. Mam dość udawania, że wszystko jest w porządku, dość szukania magicznej recepty na rozwiązanie problemów, dość ukrywania ran przed przyjaciółkami, dość zdobienia dłoni kolejnymi czerwonymi szramami. Mam dość tego, że nie pamiętam, jak to jest szczerze się śmiać i cieszyć z byle powodu.
Przestałam jeść. Kiedy dotarło do mnie, że słodycze nie zawierają endorfin, a nawet jeśli, to ja jak na złość jestem na nie całkowicie odporna, zaprzestałam robienia zakupów. Już nie wracałam do domu z siatkami pełnymi czekolad, batoników i innych niezdrowych rzeczy. Nie miałam ochoty na nic, również na jedzenie. Często zapominałam o posiłkach, jakby były czymś zupełnie nieistotnym. Raz na jakiś czas jedynie kłucie w brzuchu przypominało mi o codzienności. Zazwyczaj robiłam wtedy kanapkę albo pochłaniałam suchą bułkę. A czasem nie miałam nawet siły, by iść do kuchni i ignorowałam nieprzyjemny ból, leżąc bez ruchu na łóżku.
W ten sposób schudłam. I to mocno. Wróciłam do wagi wyjściowej, może nawet stałam się jeszcze szczuplejsza. Do niedawna marzyłam o zmieszczeniu w stare ubrania. Wierzyłam, że wtedy poczuję się piękniejsza. Tymczasem nie zmieniło się nic. Patrzę w lustro i widzę, że brzuch już nie odstaje, a uda nie są grube. Jednak pozbawiona jestem krągłości, moja klatka piersiowa pozostaje niemal płaska, a nogi w obcisłych spodniach wyglądają komicznie, jak dwa proste kije, bez zarysowanego kształtu ud czy pośladków. Utrata wagi w niczym nie pomogła.
Miałam nadzieję, że teraz przynajmniej nie doświadczę słów krytyki od taty. Ostatnio powiedział, że przytyłam, chyba nawet nie myśląc o tym, jaki sprawił mi w ten sposób ból. Rzeczywiście, nikt nie wspomina już o mojej wadze, teraz jednak mama zaczęła czepiać się cieni pod oczami i nienaturalnie bladego koloru skóry.
 „Joslyn, musisz koniecznie zrobić coś ze swoją cerą. Zacznij dłużej spać albo kup jakiś porządny podkład i korektor. Te wory pod oczami na pewno nie czynią cię atrakcyjną.”
Słysząc to, kiwałam posłusznie głową, chociaż wiedziałam, że nie zdołam zastosować się do polecenia mamy. Nie jestem w stanie zbyt długo spać. Co prawda większość wolnego czasu poświęcam na bezczynne leżenie, ale nie potrafię wtedy odpłynąć w krainę sennych marzeń. Zazwyczaj po prosu trwam be ruchu, z pełną świadomością całego cierpienia i nieszczęścia. Gdy w końcu zasypiam, jestem wycieńczona płaczem i, co dziwne, nic nierobieniem.  
Kolejny dzień nadszedł, witając mnie denerwującym dzwonkiem budzika. Najchętniej cisnęłabym brzęczącą komórką gdzieś daleko, ale nie mam aż tyle siły, żeby podnieść rękę i wykonać porządny zamach. Zamiast tego po dziesięciu minutach wreszcie wyłączam irytujący dzwonek. Potem jakiś czas spędzam na siedzeniu i patrzeniu na ścianę. Nie chcę ruszać się z łóżka. Ale czeka mnie szkoła. Kolejny dzień udawania, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, że wcale nie mam złego humoru oraz że Shane i jego rozmowy z Danielle w ogóle mnie nie obchodzą.
Udaję się prosto do garderoby. Nie obchodzi mnie, jak wyglądam i w co najlepiej założyć, ale wszyscy sądzą, że pozostanę taka jak zawsze. Każdy czegoś ode mnie wymaga, a ja mimo wszystko staram się spełniać oczekiwania. Nie chcę, by kolejne osoby się na mnie zawiodły, dlatego przez długi czas rozważam, co ubrałaby zwyczajna i roześmiana Joslyn Howard. Mój wzrok przykuwa różowa sukienka, ta sama, którą kiedyś założyłam do żółtych martensów. Nie czuję się wcale pogodną nastolatką, która lubi wyróżniać się z tłumu. Najchętniej ukryłabym się wśród innych szarych osób. Wtedy jednak odniosłabym przeciwny efekt – wszyscy zauważyliby, że coś się zmieniło. W tej chwili bardziej niż zwykle nienawidzę całej tej popularności. Obojętnie, co zrobię i tak będę zauważalna przez pozostałych uczniów.
Wzdycham i zakładam sukienkę. Na szyi zawieszam wisiorek z ptakiem w klatce i przez chwilę wpatruję się w dekolt, który wydaje się zdecydowanie za głęboki. Obojętnie co ubiorę, będę się czuła nieatrakcyjna
Chwytam w rękę martensy i schodzę na dół w samych rajstopach. Moje mieszkanie jest ogromne, a tak naprawdę całe życie ograniczam jedynie do własnego pokoju i kuchni, czasami ewentualnie przebywam w salonie. Jakbym kompletnie zapomniała o trzech pięknych sypialniach, wielkiej prywatnej bibliotece, pokoju gościnnym czy specjalnym pomieszczeniu, które mama przeznaczyła tylko i wyłącznie do swoich zajęć pilatesu, ćwiczeń na orbitreku czy podnoszeniu ciężarków. No tak, przecież ostatnio panuje moda na zdrowe odżywianie i prywatne siłownie.
W kuchni nikogo nie ma. Znowu. Mama gdzieś wyszła, chociaż na pewno nie do pracy. Wiem, że tego dnia ma wolne, ale pewnie postanowiła spędzić kilka godzin w towarzystwie swoich fałszywych przyjaciółek. Chciałabym, żeby chociaż raz czekała w kuchni z ciepłą herbatą albo powitała mnie uśmiechem. Pragnę poczuć, że jestem dla niej ważna, że nie traktuje mnie jedynie jak robota, którego usiłuje uczynić ideałem.
Wchodzę do kuchni. Cała jest biała, jak w jednym z magazynów o najnowszych krzykach mody w architekturze. Jak dla mnie wygląda zbyt nowocześnie, mama jednak zachwyca się wystrojem. Przecież takiego pomieszczenia mogą jej pozazdrościć wszystkie bogate znajome. Spoglądam w stronę lodówki, podchodzę do niej powoli i otwieram drzwiczki. Na widok jedzenia mam odruch wymiotny. Odsuwam się więc jak najdalej i nastawiam jedynie wodę na herbatę. Wiem, że tego dnia nie zdołam niczego zjeść.
Kolejne dziesięć minut spędzam przy stole z kubkiem herbaty w rękach. Najchętniej przesiedziałabym tak cały dzień albo wróciła do łóżka. Przez chwilę rozmyślam nad sensem tego wszystkiego. Czemu właściwie chodzę do szkoły, czemu mam pracować, przez całe życie próbować się utrzymywać, jakoś wiązać koniec z końcem, przypodobać się sąsiadom i znajomym z pracy?   
Zegar wskazuję, że do lekcji pozostało jedynie kilka minut. Chwytam w rękę czarną torbę i wciskam na nogi martensy, zakładam szalik oraz kurtkę. Właściwie mamy już zimę. Czas, w którym przyroda nie tętni życiem, ale zdaje się być martwa. Chyba stałam się pesymistką, ale tego nie zmienię. Mogę udawać wiecznie wesołą, żeby nikt nie czuł się rozczarowany, ale w głębi duszy pozostaję smutną i całkowicie nieszczęśliwą dziewczyną. Kiedyś wiedziałam, czego pragnę i jak można cieszyć się kolejnym dniem, ale to już przeszłość.
Spóźniona przychodzę na lekcję. Dokładnie tak jak kiedyś. Uśmiecham się do nauczyciela i zaczynam wesoło opowiadać, jaka to jestem roztrzepana. Wolałabym być teraz w domu, oglądając nudne seriale i czekając, aż wreszcie nadejdzie noc.
Cieszę się z własnej niepunktualności. Chociaż właściwie to nie radość, ale uczucie ulgi. Gdybym przyszła wcześniej, musiałabym rozmawiać z uczniami, jakby to był kolejny normalny dzień. Ostatnio nie mam ochoty na ucinanie bezsensownych pogawędek i usilne zachowywanie na pozór naturalnego uśmiechu.
– Oj, Joslyn, nieładnie się spóźniać do szkoły – słyszę głos, na dźwięk którego wszystkie moje mięśnie się napinają. Brzmi on przyjaźnie i dowcipnie. Kiedyś, słysząc te słowa, pewnie roześmiałabym się i odpowiedziała coś miłego. Teraz jednak ignoruję Shane’a, chociaż ten jeden raz się mu sprzeciwiając.
Czuję na sobie spojrzenie Cassie. Odwracam głowę w stronę przyjaciółki, a ona spogląda na mnie z dumą. Najwyraźniej jest zadowolona, że zdołałam nie odpowiadać na kolejne zaczepki chłopaka. Szkoda tylko, że nie świadczy to o mojej wewnętrznej sile. To jedynie skutek złego humoru, który odbiera mi ochotę na cokolwiek.
Shane znów coś mówi, ale udaję, że jestem zbyt pochłonięta czytaniem tekstu w podręczniku. Tak naprawdę nie wiem nawet, na jakiej stronie powinnam otworzyć książkę, ale to bez znaczenia. Ostatnio nie potrafię się skupić na nauce, zaczęłam dostawać gorsze oceny. Trudno, sama jestem sobie winna.
Kiedy wciąż uparcie milczę, chłopak zaczyna rozmawiać z Danielle. Słyszę ich śmiechy, długie rozmowy i zauważam spojrzenia, które sobie posyłają. Wiem, że to tylko ich bezsensowna gra, że sama zachowałam się właściwie. Shane na mnie nie zasługuje – Cassie ciągle to powtarza. Jednak nie potrafię stłumić uczucia bólu i nadziei, że kiedyś ja i Shane będziemy razem. Mimo krzywd jakie mi zadał i jakie niewątpliwie jeszcze zada w przyszłości i tak pewnie byłabym gotowa mu wybaczyć. Jestem masochistką. Ale to nie powinno być dla mnie zbytnim zaskoczeniem. W końcu od jakiegoś czasu okaleczam się różnymi niepozornymi, ale ostrymi przedmiotami.


– Założyłaś swoja piękną sukienkę! – wykrzykuje Renée, gdy pojawiam się na chemii. – Tak dawno jej na sobie nie maiłaś, a szkoda. Naprawdę ci w niej ładnie. A do tego te martensy…  Nie jesteś jak te wszystkie podobne do siebie popularne dziewczyny, a chłopcy i tak chodzą za tobą stadami.
Zastanawiam się, czy przyjaciółka sobie ze mnie nie kpi. Naprawdę nie zauważyła, jaka byłam gruba, że to dlatego nie mogłam szans nosić ulubionych ubrań? Ale nie, Renée  nie byłaby tak okrutna. Przecież jest moją przyjaciółką. Szkoda tylko, że żyje w swoim własnym świecie i widzi chłopców, którzy się za mną uganiają. Chciałabym, żeby tacy rzeczywiście istnieli. Może wtedy potrafiłabym robić coś więcej poza leżeniem przez wiele godzin w łóżku czy na kanapie przed telewizorem. Może poznałabym kogo, zakochała się i raz na zawsze przestała myśleć Shane’ie i jego chorej grze?
– Joslyn, moja kochana chemiczko, rozumiesz może, co my mamy robić? Wiesz, że nie jestem dobra w doświadczeniach. Zazwyczaj coś kipi albo wybucha, a naprawdę potrzebuję chociaż jednej dobrej oceny. A ty jesteś tak piekielnie zdolna…
Unoszę kąciki ust, słysząc te miłe słowa. Nie jest to jednak uśmiech przepełniony radością, jedynie blade wspomnienie dawnej radości, którą potrafiłam odczuwać. Może gdyby rodzice powtarzali, że są ze mnie dumni, cieszyli się z osiągnięć w szkole czy tego, że potrafię dobierać przyjaciół, nie czułabym się tak nieszczęśliwa. Może gdybym częściej słyszała komplementy albo chociaż otrzymywała je od kogoś poza przyjaciółkami, potrafiłabym pokonać smutki.
– Wiesz, Renée, nie jestem już taką dobrą uczennicą. Pewnie zresztą zauważyłaś…
– I co z tego? Każdy może mieć gorszy okres, widocznie teraz trafiło na ciebie. Poza tym miałaś powód… – dodaje i nie musi mówić nic więcej. Renée nie zdaje sobie jednak sprawy, że głównej przyczyny mojego złego humoru wcale nie stanowi osoba Shane’a. On był tylko impulsem, iskrą, przez którą nastąpił wybuch. Wtedy załamał się mój mór optymizmu i dostrzegłam prawdę. Przestałam czuć się dobrze w domu, przestałam wierzyć, że jestem coś warta, że jestem ładna. Ale przyjaciółki nic o tym nie wiedzą. Wszystko tłumaczę tęsknotą za Shanem, by jeszcze bardziej ich nie zmartwić.  – Poza tym, Joslyn, jesteś niewyobrażalnie inteligentna. Nawet jeśli ostatnio nie zakuwałaś po nocach, to i tak dasz sobie radę z doświadczeniem. I na pewno pójdzie ci lepiej niż mnie.
– No nie wiem – wzdycham, wpatrując się w probówki.
– Pamiętaj o jednym – mówi Renée, łapiąc mnie za ramiona i odwracając w swoją stronę. – Masz dwie przyjaciółki, które kochają cię jak nikt inny. I choćby nie wiem co, zawsze możesz na nas liczyć. Nawet gdybyś miała same najgorsze stopnie, byłybyśmy z ciebie dumne… Jezu, czy tylko ja mam wrażenie, że pani Hudson jest nienormalna?
Spoglądam na naszą chemiczkę i zauważam, że coś tłumaczy, chociaż niewiele osób jej słucha. Wymachuje rękami, staje na palcach, by w końcu opaść na pięty i wygląda jak nadgorliwy dyrygent podczas występu orkiestry. Ku własnemu zdziwieniu, wybucham śmiechem. Tym razem nie udaję. Renée dołącza do mnie po chwili i jeszcze przez dwie minuty tłumimy niekontrolowane parsknięcia za każdym razem, gdy spoglądamy w stronę pani Hudson. I chociaż minutę później wszystko mija, a ja znowu czuję się wrakiem człowieka, bezwartościową i brzydką dziewczyną, w głowie pozostaje wspomnienie tego krótkiego śmiechu. Spoglądam na przyjaciółkę i chwytam w rękę jedną z probówek, chociaż nie mam pojęcia, co właściwie robić.
– Ja też was kocham. Nawet nie wiecie jak bardzo – mówię, a dziewczyna szczerzy zęby w szerokim uśmiechu.
W tym momencie czuję, że chociaż doświadczyłam ogromnego cierpienia, wielu negatywnych przeżyć i myśli, to za jedno mogę być naprawdę wdzięczna. Mam przyjaciółki, dzięki którym chociaż kilka minut mojego istnienia nie jest pozbawione sensu. Chciałabym przeciągnąć te chwilę w nieskończoność, śmiać się dłużej i głośniej, ale teraz znów zbiera mi się na płacz. Utraciłam iskierkę radości. Mogę mieć tylko nadzieję, że kiedyś, chociaż na chwilę, znów pojawi się w moim sercu.


Udaje mi się dogonić Miriam, zanim wychodzi ze szkoły. Dziewczyna kroczy pewnie i szybko, a ja ledwo jestem w stanie ją dogonić. Ostatnio zdecydowanie nie mam siły na bieganie. Całe szczęście, że przynajmniej nie założyłam butów na obcasach, bo pewnie przewróciłabym się po drodze.
Łapię Miriam za ramię, gdy jest już przy drzwiach wyjściowych. Czuję się tak, jakbym właśnie przebiegła maraton, najchętniej usiadłabym chociaż na pięć minut i odpoczęła. W dodatku zaczyna mi się kręcić w głowie. To pewnie przez to, że tak nagle przestałam jeść i gwałtownie straciłam na wadze. Nie popadam w anoreksję, nie odchudzałam się celowo. Po prostu nie jestem w stanie spożywać kolejnych posiłków. Czasami wpycham coś w siebie na siłę, powstrzymując mdłości, ale nie zawsze mam ochotę na zmaganie się z własnym układem pokarmowym.
– Hej, Joslyn – Miriam uśmiecha się w ten swój charakterystyczny sposób, unosząc tylko jeden kącik ust. – Masz jakąś sprawę czy po prostu nie chcesz sama wracać ze szkoły?
Spoglądam wymownie w stronę Renée, która również kończy w tym momencie lekcje. Gdyby chodziło o towarzystwo w trakcie drogi do domu, mogłabym iść ze swoją czarnowłosą przyjaciółką.
– Nie, po prostu chciałam zapytać, czy idziesz gdzieś dzisiaj.
– Czy idę gdzieś dzisiaj? – powtarza Miriam, unosząc lekko brwi, a kącik ust podjeżdża jeszcze wyżej. – Masz na myśli wyjście na piwo?
– Nie no, niekoniecznie. Czasami przecież wolisz zapalić… – mówię, wbijając wzrok w czubki martensów.
Nie chodzi o to, że towarzystwo Miriam jest mi potrzebne tylko wtedy, gdy chcę wypić piwo albo wypalić papierosa. Dziewczyna zupełnie różni się od moich przyjaciółek, przez co przynajmniej na moment mogę zapomnieć o tym, kim jestem i jak się czuję. A nawet jeśli się nie uda, pomogą w tym używki.
Przez chwilę dziewczyna uważnie mi się przygląda, a potem nagle wybucha głośnym śmiechem. Dosyć niski głos dziewczyny brzmi przyjemnie i radośnie, ale nie mam jej zawtórować. Już dość udawania jak na jeden dzień.
– Nie wierzę, od kiedy stałaś się taka niegrzeczna? Po prostu cię nie poznaję! Kac, papierosy, wagary… wtedy to ja cię do tego nakłaniałam. A teraz nagle sama proponujesz kupienie kilku browarów?
Wzruszam ramionami. Nie za bardzo wiem, co mogłabym odpowiedzieć. Czuję lekkie wyrzuty sumienia, a jednocześnie wiem, że gorzej już nie będzie. Przecież i tak spędzam godziny na płaczu, więc wątpię, by dodatkowe poczucie winy coś zmieniło. Kiedy jest się na dnie, może być tylko lepiej.
– Już mówiłam, nie musimy iść na piwo. Możemy zapalić – odpowiadam, starając się wyglądać pewnie i buntowniczo, jak Miriam, ale chyba nie do końca mi to wychodzi.
– Z tymi swoimi małymi grzeszkami jesteś jeszcze fajniejsza – śmieje się blondynka. – Jasne, chodź. Dziewczyny mają jeszcze lekcje, ale możemy zapalić same. Tylko trzeba będzie zajść do sklepu, bo skończyły mi się szlugi. Sprawdzę, czy wzięłam portfel…
– Nie, ja stawiam – odpowiadam spokojnie. Akurat pieniędzy mi nie brakuje. Ani na koncie, ani w portfelu. Jak zwykle dostałam kolejne banknoty, które miały wynagrodzić brak czasu ze strony rodziców.
Macham jeszcze tylko na pożegnanie Renée i razem z Miriam wychodzę ze szkoły. Widzę, że moja przyjaciółka nie jest zachwycona. Pewnie czuje obawy, że nowa znajoma sprowadzi mnie na złą drogę. Prawda jest taka, że gdybym tego nie chciała, nigdy nie sięgnęłabym po alkohol ani nie zapaliła papierosa. Wiem, że Cassie i Renée nie znają Miriam. Według nich to tylko popularna dziewczyna, która ciągle sięga po używki. Tak naprawdę Miriam to specyficzna, ale miła osoba. Chociaż to przecież i tak bez znaczenia.
– Jeśli będziesz chciała kiedyś wyskoczyć sama na piwo albo zapalić, to musisz wiedzieć, gdzie sprzedadzą ci wszystko bez żadnych pytań. Pójdziemy do mojego ulubionego browarniczego. Jest tam duży wybór, a sprzedawcy nie proszą o dowody osobiste.
Kiwam głową i Miriam prowadzi mnie do sklepu. Wchodzi do niego z wysoko uniesioną głową, w przeciwieństwie do mnie, bo ja stresuję się i to bardzo. Nerwowo kręcę głową na wszystkie strony, jednak sprzedawca nie zwraca uwagi na mój niepokój. Jedynie uśmiecha się na widok Miriam.
– Cześć, dzisiaj z nową koleżanką? – wskazuje na mnie, a dziewczyna potwierdza jego słowa krótkim skinieniem. – Czyżby to była nasza nowa stała klientka?
– No nie wiem, zobaczymy – odpowiada Miriam, znów unosząc tylko jeden kącik ust. – No dobrze, Joslyn, to jest Rob, najmilszy sprzedawca. Wybieraj. Jestem ciekawa, na co się zdecydujesz – wskazuje ręką półki z alkoholem.
Nerwowo przyglądam się butelkom i paczkom papierosów. Mam słabe pojęcie o używkach. Czasem jedynie słyszałam rozmowy na różnych imprezach, kiedy ludzie wykłócali się, które piwo czy papierosy są najlepsze. No i oczywiście miałam okazję spróbować alkoholu w domu Miriam. W końcu decyduję się na dwa piwa smakowe – po jednym dla każdej z nas – a także paczkę papierosów, których nazwę gdzieś słyszałam.
– No proszę, moje ulubione fajki – mruczy Miriam z zadowoleniem. – Piwo też nie takie złe. Co prawda smakowe, więc nie będzie zbyt mocne, ale za to smaczne.
– Twoja koleżanka szybko się uczy – uśmiecha się Rob. – Ale to nic dziwnego, w końcu ma dobrą nauczycielkę…
Wychodzimy ze sklepu, machając sprzedawcy na pożegnanie, a ja zastanawiam się, czy jego słowa były komplementem dla Miriam. Nie jestem pewna, czy ja chciałabym, aby ktoś uznał, że mam duże, zdecydowanie zbyt duże jak na ten wiek, doświadczenie odnośnie alkoholi i papierosów. To jednak nie moja sprawa i zupełnie inny świat, z którym do niedawna nie miałam styczności.
– No widzisz, teraz, jeśli kiedykolwiek najdzie cię ochota, możesz tu przyjść. Rob będzie pamiętał, kim jesteś.
– Jasne, ale wątpię, żebym sama miała ochotę palić albo pić.
– No tak, racja, w tym nie ma nic przyjemnego – ku mojemu zdziwieniu Miriam potakuje. Kompletnie nie rozumiem tej dziewczyny. Czasami wydaje mi się, jakby na siłę tkwiła w świecie, do którego wcale nie pasuje. A może to ma związek z dziwnymi relacjami panującymi pomiędzy nią a jej mamą… – O czym tak myślisz? – pyta Miriam, kiedy docieramy do lasu, w którym ostatnio po raz pierwszy paliłam papierosy.
– O niczym szczególnym – odpowiadam, chociaż w mojej głowie pojawia się wiele myśli. Shane, brak zrozumienia ze strony rodziców, kompleksy, oczekiwania, których nie potrafię spełnić, Miriam, którą trudno mi zrozumieć. Może jest tak samo zagubiona jak ja? – Mogę czynić honory? – pytam, wskazując na piwa.
– Jasne. Oj, jesteś coraz bardziej zdemoralizowana – dziewczyna podaje mi butelki. Pamiętając, jak Susan radziła sobie z kapslami z pomocą klucza, próbuję powtórzyć jej ruchy i ku mojemu zdziwieniu całkiem sprawnie udaje mi się otworzyć obie butelki. – Chyba masz bunt we krwi – Miriam wygląda na zaskoczoną, gdy niemal od razu otwieram jej piwo.
Dobrze wybrałam. Tym razem nie czuję gorzkiego posmaku, jedynie cytrynę i bąbelki. To prawie tak, jakbym piła lemoniadę. Zapamiętuję nazwę piwa, aby w przyszłości jeszcze je kupić. Ze zdumieniem uświadamiam sobie, że spokojnie akceptuję perspektywę niejednokrotnego spożywania alkoholu w ciągu najbliższych miesięcy. O dziwo brzuch tym razem się nie buntuje, jak to bywa przy każdym posiłku. Zawsze to dodatkowe kalorie, więc przynajmniej nie zasłabnę w szkole. Albo może zdołam zacząć normalnie się odżywać. Tak, żeby nie przytyć, a jednocześnie nie być osłabioną. Przynajmniej fizycznie, bo jeśli chodzi o moją psychiczną siłę, to chyba już nigdy jej nie odzyskam.
Rozmawiamy na zwyczajne tematy, jakbyśmy spotkały się na pogawędkach i popijały sok. Zawsze to coś innego niż ciągły płacz i leżenie w łóżku. Nie czuję się lepiej, ale przynajmniej coś robię. Głowę mam nieco lżejszą, ale nie szumi mi w uszach. Miriam rzuca pustą butelkę w krzaki, a ja robię to samo. Potem wyciągam z kieszeni paczkę papierosów. Uświadamiam sobie, że nie mam ze sobą zapalniczki.
– Spokojnie, ja zawsze noszę swoją  – uśmiecha się Miriam. – Ale jesteś pewna, że masz na to ochotę? – wskazuje na papierosy i wygląda, jakby bardzo chciała, bym zaprzeczyła.
– Jasne – ignoruję prośbę w jej oczach i wyciągam rękę po zapalniczkę. Więcej dymu w płucach niczego nie pogorszy. Co najwyżej chociaż na chwilę oderwę myśli od swoich smutków.


Do domu wracam jakiś czas później. Wiem doskonale, że śmierdzę dymem, choć wcale tego nie czuję. Najwidoczniej za bardzo przyzwyczaiłam się do okropnego zapachu. Zresztą to bez znaczenia. Wszystko znów jest takie samo – zegar wskazuje szóstą po południu, a ja mam świadomość, że teraz spędzę wieczór w łóżku, bo w gruncie rzeczy alkohol niczego nie zmienił.    
Kładę się w czystej pościeli, zdejmując jedynie buty. Pewnie prześcieradło zacznie śmierdzieć dymem, ale w tej chwili mało mnie to obchodzi. Znów jestem nieszczęśliwa, chociaż w głębi serca żywiłam nadzieję na odnalezienie radości w dymie papierosowym albo kolejnych kroplach alkoholu. Zawiodłam się. Jak zwykle.
Spoglądam na swój wisiorek. Ptak w klatce. Co za ironia, czuję się dokładnie tak jak on. Jestem uwięziona w przeciwieństwie do skrzydlatych zwierząt żyjących na dworze, w świecie, od którego w tej chwili oddziela mnie szklana szyba. Przyglądam się im przez chwilę, chociaż to tylko małe kształty na niebie.
Ptaki za oknem są wolne. Mogą w każdej chwili poderwać się do lotu. Jeśli chcą przed czymś uciec, wystarczy, że zatrzepoczą skrzydłami. Uniosą się w powietrze i znikną gdzieś za linią horyzontu. Mogą szybować w przestworzach, zwiedzić każdy zakamarek świata, latać między puchatymi chmurami.
Tymczasem mnie zamknięto w klatce. Tą klatką jest mój dom, moje otoczenie.  Jestem więźniem własnego ciała, niewolnicą rzeczywistości i jedyne, czego pragnę, to móc polecieć jak te ptaki. Nie mam jednak skrzydeł, ręce nie porastają miękkim pierzem. Pozostaję jedynie nędznym człowiekiem. Mogę tylko używać nóg, które na niewiele się zdadzą. Nie dotrę daleko, choćbym szła nieustannie przez kilka godzin. Nie oderwę się od ponurej rzeczywistości. Nie, póki nogami twardo stoję na ziemi. Jestem uwięziona nie tylko przez grawitację, ale także przez własny umysł, który trzyma mnie przy ziemi tak mocno, że nie jestem w stanie choćby wyobrazić sobie, że frunę.
A może jednak…? Wystarczy zamknąć oczy, sprawić, że prawdziwy świat zniknie i przed oczami pojawią się obrazy usnute przez wyobraźnię. Jestem ptakiem. Lecę w przestworzach. Pierwszy raz pozostaję całkowicie wolna. Nie ma moich znajomych, rodziny, której nie obchodzę, nie ma chłopaka, który złamał mi serce. Są tylko chmury, błękitne niebo i bezkres ziem, które widzę z góry. Mogłabym tak lecieć całe życie, nie myśleć o wszystkich problemach i smutku od jakiegoś czasu trwającego u mego boku niczym cień.
A potem zastanawiam się, dokąd tak naprawdę chcę polecieć. I nie mam pojęcia. Przede mną cały świat, wystarczy wybrać kierunek i szybować w przestworzach. Ale to będzie lot bez celu. Przez chwilę coś zobaczę, może jakiś piękny widok albo szczęście, którego sama nie mogłam zaznać. A może będę świadkiem setek ludzkich zmartwień? Tylko, że właściwie co to za różnica? Cokolwiek zobaczę, nie mam domu, nie mam celu, do którego mogłabym dążyć. Ja po prostu lecę, macham bezmyślnie skrzydłami, byle tylko coś robić, byle tylko nie trwać w miejscu.
Widzę pod sobą ocean. Przestaję poruszać skrzydłami, kiedy zdaję sobie sprawę, że wcale nie jestem wolna. Już na zawsze pozostanę uwięziona. Ten świat został stworzony tak, że nie ma żadnego sensu istnieć. Kilka lat i koniec. Tylko tyle. Pojawiamy się i znikamy, jakby w ogóle nas nie było. W końcu o nas zapominają, jesteśmy jednymi z tych zwyczajnych ludzi, wszyscy tacy sami. Odchodzimy w niepamięć. Po co było nam istnieć? Czy tylko dla tej chwili wolności, która i tak okazała się męczarnią? Przecież to nie wolność, to tylko złudzenia. Nawet ptaki nie czerpią radości z latania, kiedy brak w tym celu.
Jestem coraz bliżej tafli wody, białe pióra wirują wokół mnie, kiedy odpadają od skrzydeł za sprawą pędu. Unoszą się nade mną. Pewnie nawet te pióra są bardziej wolne niż ja. Wydają się takie lekkie, takie delikatne… Ale będą opadać dłużej. Sekundy bezsensownego lotu, kiedy ja niemal natychmiast mogę ze wszystkim skończyć.
Uderzam w wodę z niezwykłą siłą, znikam pod powierzchnią. Pióra namakają, nie zdołam już wypłynąć. Umieram, a raczej zdycham, bo umierać może człowiek, a ja jestem teraz tylko ptakiem. Już po chwili nie ma nic. Jedynie spokój, czerń i wszechobecna pustka.
Otwieram oczy. Znów patrzę na ptaki szybujące za oknem. One również nie są wolne, jak każdy na tym świecie, teraz to wiem. Wszyscy jesteśmy zniewoleni, a nawet jeśli komuś udało się zaznać wolności, to ja do tych osób nie należę.
Zamknięto mnie w klatce już na zawsze. Jedynym sposobem by uciec, by wreszcie wyrwać się z więzienia stworzonego przez rzeczywistość, jest śmierć.


8 komentarzy:

  1. Ubrałaś swoja po pierwsze ą a po drugiej w co niby ubrała swoją sukienkę?
    nie ubrałam znowu! W co nie ubrała butów?
    Tak się nie mówi!!! Ubrać się to jest czasownik zwrotny!
    Albo może uda mi się zacząć wreszcie normalnie się odzywać- odżywiać.
    A teraz treść. Ostatni fragment bardzo mi się podobał, ale Joslyn nie rozumie ważnej rzeczy o życiu mianowicie, że to tylko od nas zależy czy pożyjemy kilka lat czy przetrwamy na wieki dzięki pamięci innych. Jeżeli wycofuje się i sama siebie zamyka w klatce i chce skończyć życie to krótko mówiąc popełnia straszny błąd w rozumieniu tego świata.
    Secundo: ja chyba jestem uczulona na takie mięczaki.
    opowieści-spisane

    OdpowiedzUsuń
  2. Zauważyłam kilka błędów:
    "Staram się wyglądać pewnie i buntowniczo, jak Miriam" - lepiej bez przecinka :)
    Później gdzieś napisałaś półki przez u.
    "Z resztą jak zwykle." - zresztą.
    Ee nie gadaj, że ona się zabije! Nie, nie, nie!! Wiadomo, wszyscy i tak umrzemy, więc równie dobrze od razu moglibyśmy być w raju. No ale Ewa i to jabłko xD
    Życie jest warte przeżycia, choćby tylko dla krótkich chwil radości, "iskierek" - jak nazywa je Joslyn.
    Głodzenie jest tak samo wyniszczające jak obżeranie się, więc w sumie główna bohaterka popada ze skrajności w skrajność.
    Ja tam lubię Josie, mimo wszystko. Może dlatego, że sama czasem lubię sobie poryczeć bez konkretnego powodu ^^ I od razu lżej na duszy.
    Mam nadzieję, że Cassie szybko się zorientuje, że Joslyn zaczęła zadawać się z Miriam. Alkohol to zuo xD Tworzy nowe problemy, choć rzekomo miał rozwiązać stare. Naprawdę nie ma sensu wciągać się w coś takiego. Całe szczęście, że dziewczyna jeszcze nie bierze narkotyków.
    Zachowanie Roba była idiotyczne. Jak jakiś stary facet może się cieszyć, że nastolatki niszczą sobie życie?! Mam wrażanie, że on się po prostu mści.
    Rodzice Josie są żałośni. Ich zachowanie naprawdę trudno nazwać rodzicielstwem. Pieniądze szczęścia nie dają - o to potwierdzenie tej tezy.
    Kocham to opowiadanie, gdyż dotyka pozornie błahych problemów, a jednak ukazuje, że nawet one mogą działać na człowieka destrukcyjnie.
    Twój styl i opisy uczuć... genialne!
    Tym razem to mi ostatni fragment skojarzył się z końcówką "Kosogłosa" xD ^^ Swoją drogą - właśnie skończyłam czytać i jestem oczarowana.
    Czekam na nowy rozdział "Koszmaru na jawie". Nie mogę się doczekać :**

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie dziwię się, że jesteś zadowolona z tego rozdziału, bo był naprawdę genialny i przepiękny. Mimo iż w tym rozdziale jest dużo smutku, to świetnie potrafiłaś przestawić nam uczucia Joslyn.
    Tak bardzo mi żal ten dziewczyny. Aż mi się płakać zachciało, kiedy tak cierpiała wewnątrz siebie. Szkoda, że oddaliła sie od swoich przyjaciółek, pomimo tej pięknyj sytuacji na chemii. Wzięła towarzystwo Miriam, by napiś się i zapalić. Swoją drogą, zniesmaczył mnie ten sprzedawca, że sprzedał im alkohol i papierosy. Takie zachowanie jest karygodne! (sorry, ale jestem w wykształcenia handlowcem i takie sprawy mnie drażnią)
    I zdecydowanie końcówka rozdziału jest najlepsza, gdy tak opisywałaś metaforycznie życie dziewczyny w oparciu o ptaki. Coś czuje, ze może stać się coś niedobrego.

    Pozdrawiam:*

    OdpowiedzUsuń
  4. W sumie nie wiem co mam napisać.
    To zabrzmi dziwnie, ale Jo staje mi się coraz bliższa. Na samym początku jej popadania w depresję myślałam sobie "Ale żeby cokolwiek zrobić, komukolwiek powiedzieć, to już nie łaska, co?!", z czasem jednak uświadomiłam sobie, że Joslyn potrzebuje pomocy i krzyczy, żeby ktokolwiek zwrócił na nią uwagę. Szkoda tylko, że krzyczy wewnętrznie...
    Wydaje mi się, że dziewczyna weszła w takie jakby koło - nie radzi sobie sama, w związku z czym sięga po ostre przedmioty i rani siebie, a potem jest jej wstyd, że zrobiła coś takiego i nie umie przyznać się przyjaciółkom, jednocześnie modląc się o to, aby one dostrzegły problem i żeby Jo nie musiała zbyt wiele mówić. Ta dziewczyna naprawdę potrzebuje wsparcia, a jej najbliższe otoczenie to dostrzega, nie znając jednak całkowicie problemu, nie może pomóc. Czasem jednak słowa są cięższe niż ołów, a wyduszenie ich z siebie wymaga odwagi większej, niż wejście do klatki tygrysa.
    Cieszę się, że Joslyn nie zareagowała na zaczepkę Shane'a, bo temu chłopakowi naprawdę należy się potężny policzek od życia, żeby zrozumiał, że z zabawy ludźmi nigdy nie wyjdzie nic dobrego.
    A ucieczka w alkohol, papierosy? Nie potępiam, chociaż pewnie powinnam. W stanie Jo nikt nie myśli racjonalnie, ona sama szuka pewnie ucieczki od świata realnego i obawiam się, że spróbuje jeszcze wielu innych, niezbyt przyjemnych rzeczy.

    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Przepraszam, że tak późno komentuję, ale dopiero co skończyłam matury, więc sama rozumiesz :)
    Coraz bardziej martwię się o Joslyn. Ja również, jak w komentarzu powyżej, początkowo wściekałam się na nią i błagałam w myślach, aby poszła prosto do Cassie lub Renee i powiedziała prawdę o tym, jak się czuje. Na pewno by jej pomogły. Ale z kolejnymi rozdziałami utwierdzam się w przekonaniu, że ta dziewczyna naprawdę potrzebuje pomocy. Tak jak na początku opowiadania mówiłam, że ta jej dobra passa i optymizm zostaną złamane, tak teraz moje obawy się potwierdziły. Początkowo uważałam, że Jo przesadza w tym przejmowaniu się Shanem, ale tak naprawdę jego bezczelne zachowanie było zaledwie pierwszą kostką domina, która uruchomiła całą lawinę. Swoją drogą Shane to naprawdę skończony idiota. Kiedyś tak bardzo go lubiłam, teraz nie wiem, co to za gierki, w które się bawi. Ja w każdym razie nie chciałabym w tym uczestniczyć i mam nadzieję, że główna bohaterka wreszcie przestanie zaprzątać sobie nim głowę.
    Trochę się boję, co może wyjść z tego zadawania się z Miriam, ale może ta ucieczka w alkohol i papierosy nieco pomoże Joslyn? Brzmi to absurdalnie, ale mam dobry przykład z otoczenia, kiedy taki okres buntu pomógł mojemu znajomemu uporać się z trudną sytuacją. Mam nadzieję, że Jo nie pójdzie całkiem na dno, bo jak widać Miriam umie mieć wszystko pod kontrolą. Problem w tym, że ona nie jest w depresji...
    Najbardziej martwią mnie te samookaleczenia. A zwłaszcza przeraziło mnie ostatnie zdanie. Chyba Joslyn nie zamierza popełnić samobójstwa?! Gdyby wylądowała w szpitalu, może rodzice by się nią wreszcie należycie zainteresowali, ale czy utrata zdrowia a nawet życia jest tak naprawdę tego warta?
    Jak zwykle piękne, rozbudowane opisy uczuć, których Ci po raz kolejny gratuluję :)
    Pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń
  6. Na początku chcę Cię przeprosić, że dopiero teraz komentuję.
    Rozdział przeczytałam wcześniej, ale nie miałam czasu, żeby skomentować.

    Co do rozdziału, to jak zwykle bardzo ładnie napisany. Wiem, że ma być to powieść psychologiczna, ale i tak uważam, że zachowanie Joslyn jest okropne. Wszystko zaczęło się niewinnie. Nieodwzajemniona miłość, traktowanie jak zabawkę, marionetkę. Potem wszystko potoczyło się jak lawina. Problemy z rodzicami, coraz gorsze stopnie, odseparowanie od społeczeństwa. Brak chęci do życia.
    Myślałam, że na tym Joslyn zakończy, że nie pogorszy swojej sytuacji. Jak bardzo się pomyliłam.
    Zaczęła palić, pić i kaleczyć się. W dodatku się głodzi. Jakaś masakra.
    Przynajmniej wiem, czego nie robić, gdy popadnę w depresje ;)

    No cóż. Lecę skomentować kolejny rozdział.
    Pozdrawiam,
    Reasy

    OdpowiedzUsuń
  7. "dlatego nie mogłam szans nosić" - albo "nie mogłam nosić", albo "nie miałam szans nosić" (literóweczka)
    "odżywać" - odżywiać
    Ten rozdział przypomniał mi moment, gdy miałam dosyć wszystkiego i rzuciłam do koleżanki, że mam dosyć, że życie jest bez żadnego sensu. Powiedziałam tak odruchowo, choć nie chciałam sobie nic zrobić. To też było przy piciu i paleniu. Odpowiedziała mi wtedy "umrzeć zawsze zdążyć, a na dobrą sprawę nie masz pewności czy jutro sens nie uderzy cię w twarz, gdy wyjdziesz zza rogu". Chciałabym teraz coś podobnego powiedzieć twojej bohaterce, bo ona się poddała, założyła, że jest źle i źle zawsze będzie. Przyłapała totalną deprechę i poniekąd mi jej szkoda, ale nie umiem za to obwiniać tego obiektu jej westchnień. On był tylko gwoździem do trumny, kolejną osobą, która okazała jej zainteresowanie, a potem zawiodła, podobnie jak rodzice z pieczeniem ciasteczek gdy była mała i ze wspólnymi zakupami, które skończyły się nim się tak naprawdę zaczęły.
    Dla mnie jej problemy wydają się być błahe, a ona głupia, że takimi bzdetami się załamuje, ale wiem, że dla niej to nie są bzdety, że dla każdego coś innego może mieć wielką wagę i ja jej życie przeszłabym z uśmiechem na ustach, ale to ciągle jej życie, a nie moje, a ona może mieć zwyczajnie słabszą psychikę i tacy ludzie się zdarzają i trzeba to akceptować, jakoś pomagać im żyć.

    PS. Mam nadzieję, że moje komentarze cię nie zadręczają.

    OdpowiedzUsuń
  8. Szkoda mi jej, że tak coraz gorzej na wszystko patrzy. Zaczynam myśleć, że to naprawdę wszystko nie będzie miało żadnego zwrotu, tylko ona sobie po prostu coś zrobi w końcu. Zdaje się, że dziś, to zaniepokoiła i Miriam. Może teraz się dowiem czegoś więcej o tej dziewczynie i o tym, co ona wie.

    OdpowiedzUsuń