Kogo szczęście pieściło nadmiernie, tym
zmiana wstrząśnie
~ Horacy
Tkwię w wirze kłamstw,
masochistycznych myśli i złudzeń, które sprawiają, że wciąż na nowo ciepię. Mam
tak wiele marzeń, których nie jestem w stanie spełnić, tak wiele potrzeb, które
chyba nigdy nie zostaną zaspokojone. Chcę czuć, że komuś na mnie zależy, że
świat wcale nie jest taki zły. Niestety spotykam się jedynie z okropnym
rozczarowaniem i bólem powracającym raz za razem.
Podszedł do mnie.
Niewiarygodne. Aż trudno uwierzyć, że miał czelność, by to zrobić. Czy jestem
jego zabawką? Czy to tylko chora gra, w której on o wszystkim decyduje? Nie
zrozumiał, że sprawia mi ból. A może wiedział, może wiedział doskonale i tylko
odczuwał większą przyjemność. Jestem dziewczyną, którą inni gardzą,
jednocześnie oczekując od niej perfekcji. Czemu więc mnie nie wykorzystać?
Znów było tak, jakby nic
się nie wydarzyło, jakby wszystkie bolesne tygodnie zostały zmyte przez litry
wylanych łez. Jakby po tym, gdy oczy już całkowicie wyschły, po bólu i
przykrych wspomnieniach nie pozostało żaden ślad. Shane w jednej chwili zjawił
się przy mnie ze swoim uśmiechem, wiecznie dobrym humorem, głosem, którego
kiedyś tak bardzo lubiłam słuchać. Spojrzałam na niego, jakbym chciała uciec
jak najdalej. Bo rzeczywiście właśnie tego pragnęłam. Ale czy aby na pewno?
Przecież pozwoliłam na tę rozmowę, nie poruszyłam kwestii unikania,
nieodpisywania na wiadomości. Wiedziałam, że nie będzie się z niczego
tłumaczył, wiedziałam o tym doskonale. W końcu nie miał żadnej wiarygodnej
wymówki, nie mógł się za każdym razem usprawiedliwiać. Powinnam go zignorować.
Zostawić bez choćby przelotnego spojrzenia, jednego słowa. Nie zrobiłam tego.
Rozmawialiśmy, bo
przecież jestem zbyt słaba, by odejść, uznać, że ktoś taki jak Shane nie
zasługuje na moją uwagę. Nie przyjmuję do siebie rad Cassie i zamiast omijać
chłopaka szerokim łukiem, potrafię tylko stać i słuchać tego, co ma mi do
powiedzenia. Mogę się łudzić, że wszystko wróci do normy. Przecież tak często
to sobie powtarzam. Shane na pewno celowo by mnie nie skrzywdził, z pewnością
mu na mnie zależy. Tak, na pewno…
Widział, że coś jest nie
tak. Musiał zauważyć, że dzieje się ze mną coś naprawdę złego. Nie dlatego, że
go obchodzę, po prostu będąc ofiarą, skupiałam na sobie jego uwagę, choć nie w
sposób, w jaki bym chciała. A mimo tego udawał, że nic się nie zmieniło. Że
wszystko jest cudowne i beztroskie, że nasze relacje pozostały niezmienne.
Przecież tak jest łatwiej, tak właśnie postępują mali chłopcy – udają, że ich
obawy, koszmary i rzeczy, których woleliby nie widzieć, nigdy nie miały
miejsca. Nie rozumiem, czemu ja również zgodziłam się na okłamywanie samej
siebie. Czemu nie zaprotestowałam i nie pokazałam, że dla mnie wydarzyło się
wiele, zbyt wiele?
Najwidoczniej właśnie
tak postępują masochistki.
A potem podeszła
Danielle. Nie byłam zdziwiona. Zaczęłam nawet rozważać, czy tych dwoje się ze
sobą nie zmówiło, czy nie postanowili jeszcze bardziej zniszczyć mojej
psychiki, współpracując. To jednak wymagałoby zbyt wiele zachodu, a przecież
dla żadnego z nich nie jestem na tyle ważna.
Wpatrywałam się w
Danielle posyłającej chłopakowi swoje okropne uśmiechy. Nienawidziłam jej z
całego serca, miałam ochotę zaszyć się w kącie, a jednocześnie wiedziałam, że
nie powinnam rozpaczać. Przynajmniej zdałam sobie sprawę, że nie obchodzę
Shane’a i to się nie zmieni. Może potrzebowałam porządnego szoku, aby wreszcie
stanąć na nogi. Problem w tym, że cała ta sprawa, w połączeniu z innymi
problemami, wcale nie uczyniła mnie silniejszą, ale cisnęła o dno, wrzuciła w
otchłań. Pozostawiła po sobie czerwone, podłużne szramy.
Chciałam, żeby ktoś
dostrzegł mój ból, moje cierpienie, podszedł i zapytał, czy wszystko w
porządku. A potem powiedział, że będzie dobrze albo po prostu przytulił na
pocieszenie. Ludzie jednak pozostawali ślepi. Rano mama także nie dostrzegła
niczego niepokojącego, kazała tylko zrobić sobie herbatę. Podałam kubek lewą
ręką, celowo. Chciałam, by moja rodzicielka dostrzegła podłużne rozcięcia,
zapytała, skąd się wzięły, może nawet poczuła niepokój. Kobieta była jednak
zbyt zajęta wpatrywaniem się w ekran laptopa, by choć przelotnie na mnie
spojrzeć. Tata z kolei wyjechał na kilka dni. Znowu. Po raz kolejny musiał udać
się do Europy, aby ostatecznie zakończyć pracę nad filmem. Cassie i Renée
również niczego nie dostrzegły. Przed nimi chowałam pokaleczoną dłoń, ale chyba
w głębi duszy pragnęłam, by dostrzegły krwawe ślady.
Teraz siedzę na kolejnej
bezsensownej lekcji. Rozmyślam nad sensem życia, nad tym, co właściwie robię,
jaki mam cel. Wiem, jak chcieliby mnie postrzegać inni – jako pomocną, idealną
dziewczynę, którą wszyscy znają i która dobrze się uczy. A jednak sprawiam im
zawód. Uczę się gorzej, gorzej też wyglądam, coraz dalej mi do ideału. W
dodatku przestałam rozmawiać z ludźmi, już nie staram się znaleźć w nich rzeczy
godnych pozazdroszczenia. Ostatnio dostrzegam jedynie cechy, które niezwykle
mnie irytują. Najwidoczniej potrafię nieść tylko rozczarowanie.
Powoli wyciągam cyrkiel
z piórnika i wpatruję się w jego ostrą końcówkę. Marzę o tym, by przejechać nią
po skórze, sprawić, że zacznę coś czuć. Może tworzenie nowych ran pochłonie
mnie na tyle, bym choć na moment przestała myśleć o smutku i poczuciu
beznadziejności. Nie wiem, jak zareagowałby nauczyciel, gdyby cokolwiek
dostrzegł. Pewnie wezwałby rodziców, polecił wizytę u psychologa, zaprowadził
na rozmowy ze szkolnym pedagogiem. Ale może to i dobrze. Może wtedy mama i tata
zaczęliby się mną interesować, a psycholog znalazłby sposób na odzyskanie
szczęścia.
Wszystkie iskierki to
jedna wielka bzdura. Jeszcze niedawno sądziłam, że przechowuję je wewnątrz
siebie, zamknięte w wielkiej skrzyni, którą kiedyś na pewno uda mi się
otworzyć. Teraz wiem, że to niemożliwe. Skrzynia zniknęła raz na zawsze,
pozostała tylko pustka, której nic nie jest w stanie wypełnić. I jeszcze to
okropne poczucie, że wszystkich zawiodłam, że nie mogę cofnąć czasu i wrócić do
tego, co było kiedyś.
Jednym zdecydowanym
ruchem wbijam końcówkę cyrkla w skórę. Podważam ją, patrzę na ostrze pod
delikatną warstwą. W końcu sprawiam, że tworzy się kolejna szrama, krew
delikatnie i powoli wypływa z rany, która już po chwili zaczyna się zasklepiać.
No tak, w końcu nie tnę zbyt głęboko. Jeśli już chcę się bawić w dziewczynę w
depresji, powinnam zainwestować w porządną żyletkę. Myśl o dużej ilości krwi
sprawia, że czuję odruch wymiotny. Takie wizje po prostu mnie obrzydzają.
Najwidoczniej muszę się zadowolić bólem, jaki jestem w stanie sobie zapewnić.
Szkoda tylko, że mimo wszystko nadal czuję ten inny rodzaj cierpienia, nie o
podłoży fizycznym, ale zadomowiony w sercu, wykańczający z każdą kolejną
minutą.
Chciałabym uwolnić się
od tego wszystkiego, ale chyba nie potrafię.
Nim dzwoni dzwonek, krew
przestała już płynąć, ale było to bez znaczenia. Przecież żaden uczeń nawet na
mnie nie spojrzał. Jak zwykle pozostałam sama z własnymi problemami, z własnym
bólem i tym poczuciem beznadziejności. Nie mam ochoty rozmawiać z
przyjaciółkami. Czuję do nich żal za to, że pozostały ślepe. Co za ironia,
przecież sama chowałam przed nimi dłoń, jak więc miały cokolwiek zauważyć?
Przez kolejne lekcje
nerwowo skrobię palcem po ręce, odrywając strupki, które zdołały się wytworzyć.
Ból jest dosyć silny. Nie spodziewałam się, że może go wywołać jedynie kilka
małych szram. Spoglądam na dłoń i dostrzegam, że aż połowę jej powierzchni
zdobią czerwone kreski. Zadałam więcej ran, niż mi się wydawało. Ale to i tak
bez znaczenia. Widok okaleczonej ręki jest nieco przerażający, ale przecież
mogę wymyślić dosyć sporo wiarygodnych wymówek. Co innego, gdyby ślady powstały
po wewnętrznej stronie nadgarstka.
Cassie jak zwykle siedzi
w antycznym fotelu. To już niemal rytuał – zawsze, kiedy mamy o czymś
porozmawiać, dziewczyna sadowi się właśnie w tym miejscu, jakby był to mebel
przeznaczony do prowadzenia wszelkiego rodzaju konwersacji. Podaję przyjaciółce
szklankę soku. Cassie przyjmuje ją ode mnie z uśmiechem i zaczyna powoli sączyć
żółty płyn.
– Jak się czujesz? –
pyta.
– W porządku – wzruszam
ramionami, ale przypominam sobie, że Cassie nie łatwo okłamać. – Myślałam co
prawda, że będzie lepiej, ale jakoś sobie radzę.
To wielkie niedopowiedzenie.
Jakoś daję sobie radę, owszem, ale nikt nie spodziewałby się, że zacznę zadawać
sobie rany. Niezbyt głębokie, to prawda, ale żadna normalna osoba, nie robi
takich rzeczy i to w miejscu publicznym. Rozpaczliwie jednak potrzebowałam bólu
w jakiejkolwiek innej postaci niż nieznośne kłucie w sercu wywołane obecnością
Shane’a.
Dzień w szkole był
okropny. Chłopak jeszcze kilka razy podchodził do mnie na przerwach i
rozpoczynał przyjazne rozmowy. Jakby wszystko było w porządku. Bo może dla
niego sprawa właśnie tak wyglądała – nic się nie stało, kolejny zwykły dzień.
Ja natomiast nie zdołałam odnaleźć siły, by odejść, by wyrazić sprzeciw. Za
każdym razem stałam przed Shanem jak największa ofiara. Rozmawiałam
najzwyczajniej w świecie, przystając na niewypowiedzianą prośbę, by ubiegłe
tygodnie odeszły w zapomnienie. Za każdym razem w końcu podchodziła do nas
Danielle, a chłopak od razu o mnie zapominał. A jeśli rudowłosa sama nie
włączyła się do rozmowy, Shane nagle odchodził, bez słowa, zostawiał mnie
oniemiałą na środku korytarza i rozpoczynał pogawędkę z Tylerem albo jakimś
innym kolegą.
– Na pewno wszystko w
porządku? – pyta Cassie, jakby chciała uspokoić własne sumienie.
– Jasne – odpowiadam
spokojnie, patrząc na poranioną rękę, którą od razu chowam za plecy. – Z każdym
dniem będzie coraz lepiej.
– Mam nadzieję. Ale
trzymaj się od niego z daleka, nie pozwalaj na żadne rozmowy, jak to było
dzisiaj. Wiem, że nadal zależy ci na tym idiocie, ale nie możesz pozwalać sobą
pomiatać.
Kiwam głową, w
zupełności zgadzam się ze słowami Cassie. W końcu sama też pragnęłabym odciąć
się od chłopaka, nie rozmawiać z nim już nigdy.
Za każdym razem, gdy
ucinaliśmy sobie podczas przerw na pozór przyjazną pogawędkę, miałam wrażenie,
że cała szkoła mnie obserwuje. Jakby uczniowie wytykali mnie palcami, mówiąc
„czy ona nie jest żałosna? Daje sobą pomiatać i zgadza się na wszystko”. Gdzieś
w międzyczasie dostrzegałam przyglądającą się mi bacznie Cassie, czasem też
Renée. Ku mojemu zdziwieniu dwa razy napotkałam również spojrzenie Miriam. Jej
jasne oczy wyrażały uczucia, których nie potrafiłam zdefiniować. Dziewczyna
wyglądała, jakby usiłowała mnie przed czymś ostrzec. Przypomniały mi się wtedy
wypowiedziane przez nią słowa, które okazały się prorocze. „Uważaj, bo
szczęście można przedawkować”. Szkoda, że wtedy nie wzięłam tego na poważnie.
Ale to pewnie i tak niewiele by zmieniło. Przecież nawet teraz jestem bezbronna
wobec manipulacji
Shane’a.
– Postaram się – mówię,
bo wiem, że bez sensu składać obietnice, których nie będę w stanie dotrzymać.
Zbyt dobrze zdaję sobie sprawę, że nie zdołam ograniczyć kontaktów z
chłopakiem. – No dobrze, ale opowiedz lepiej o swoich problemach. Czuję się
głupio, kiedy ciągle mnie wysłuchujesz, a sama niewiele mówisz.
– Joslyn, rozmawiałyśmy
o twoich problemach trzy razy. Tylko trzy razy odkąd się przyjaźnimy. Zawsze
cię podziwiałam za ten ciągły optymizm, ale teraz, kiedy to się zmieniło, będę
cię wysłuchiwać, kiedy tylko masz ochotę porozmawiać. Zawsze próbowałaś pomóc
mnie i Renée w naszych bezsensownych dylematach.
– Od tego są przyjaciele
– uśmiecham się lekko, chociaż jest to uśmiech wymuszony i raczej smutny. – A
teraz opowiedz mi wreszcie o wszystkim. O spacerze z Tylerem, o treningach, o
innych swoich problemach…
– No dobrze – Cassie
podciąga nogi pod brodę i obejmuje je rękami. Zawsze siada w ten sposób, gdy
rozmawiamy. – Spacer był cudowny. Myślałam, że wszystko się posypie, że będzie
niezręcznie albo ja będę zachwycona, a Tyler zniechęcony. Ale rozmawiało się nam
świetnie i to przez kilka godzin, a potem jeszcze poszliśmy na film. W dodatku
horror, więc miałam pretekst, żeby się przytulić raz na jakiś czas. Nie
pamiętam nawet, jaka była fabuła, bo obecność Tylera mnie rozpraszała. Miałam
na pożegnalny pocałunek, ale tak się nie stało. Za to przytuliliśmy się, gdy
Tyler wychodził, więc nie mam co narzekać.
Uśmiecham się lekko,
jakbym naprawdę cieszyła się szczęściem przyjaciółki, chociaż wcale tak nie
jest. Znów czuję jedynie zazdrość. Świat jest niesprawiedliwy. Cassie czuje się
szczęśliwa i wszystko układa się po jej myśli, a tymczasem ja cierpię. Zaczynam
także odczuwać niechęć do Tylera. Rozmawiałam z nim co prawda kilka razy i
wydawał się być sympatyczny, ale przyjaźni się z Shanem – tym, który potrafi
manipulować, ranić i jedynie doprowadzać do płaczu. To wcale nie oznacza, że
Tyler też jest taki sam, lecz mimowolnie zaczęłam dostrzegać nawet drobne wady
chłopaka, tak samo jak Sean’a, który również jest przyjacielem Lorensa. A
pomyśleć, że jeszcze do niedawna uważałam Sean za jednego z
najsympatyczniejszych chłopców w szkole.
– A treningi? – pytam,
pragnąc za wszelką cenę zmienić temat. Wiem, że to okropne, że powinnam coś
powiedzieć, wyrazić radość ze szczęścia przyjaciółki, ale i tak nie byłabym w
stanie wiarygodnie kłamać.
– No wiesz, mnóstwo
wysiłku. Spędzanie codziennie kilku godzin na grze jest męczące, ale przecież
nie powinnam zaprzepaścić tak wielkiej szansy, jak wygranie mistrzostw i
możliwość otrzymania stypendium. Każdego wieczoru jestem kompletnie padnięta,
nie mam siły na nic, ale niedługo to się skończy. Mistrzostwa już za trzy
tygodnie.
– Na pewno ci się uda –
mówię. I rzeczywiście jestem o tym przekonana. Ostatnio zauważyłam, że marzenia
wszystkich wokół się spełniają. Jedynie ja pozostaję nieszczęśliwa.
– Miejmy nadzieję. Ale
bez sensu się martwić i zastanawiać na zapas. A tak przy okazji, nie uwierzysz,
czego się dowiedziałam o naszym wuefiście…
W ten sposób zaczynamy
rozmawiać na zupełnie nieistotny temat, jakby to był kolejny zwykły dzień pełen
beztroskich konwersacji i przyjaznej wymiany zdań. Bo może dla Cassie
rzeczywiście tak jest. Ja jednak nie potrafię doświadczyć tego przekonania, że
świat jest taki, jaki być powinien.
W pewnym momencie czuję,
że nie dam rady dłużej udawać. Nie mogę wciąż na siłę angażować się w rozmowę,
usiłować wymyślić przekonującej odpowiedzi, wypowiadać zdania naturalnie
i beztrosko. Jestem zbyt smutna, zbyt zrozpaczona i zbyt słaba, by próbować dalej
udawać, ukrywać swoją twarz za maską pozornego spokoju.
Przestaję chować
okaleczoną dłoń za plecami. Powtarzam w myślach, że jeśli Cassie zauważy
szramy, wszystko jakoś się ułoży, odnajdę pomoc, zrozumienie i chociaż
częściowe poczucie radości. Może nie teraz, ale kiedyś na pewno. Jednak
przyjaciółka niczego nie dostrzega. Prowokująco wykonuję poranioną ręką różne
czynności, jakbym nagle stała się leworęczna. Z jednej strony pragnę, by
wszystko się wydało, by blondynka zrozumiała, że zadaję sobie rany, że jest mi
aż tak źle. Jednocześnie czuję też strach. Sama nie potrafię zdecydować, czego
oczekuję. Kolejne minuty mijają na rozmowie, która mnie wydaje się bezsensowna
i w pewien niewytłumaczalny sposób jeszcze bardziej przygnębiająca.
– Muszę lecieć, jest już
bardzo późno – wzdycha Cassie, spoglądając na zegarek. Minęły trzy godziny.
Trzy godziny udawania, strachu i modlenia się o to, by przyjaciółka wreszcie
spojrzała na moją dłoń. Nie zrobiła tego. Przypadek, a może przeznaczenie? Może
takie rzeczy powinno się trzymać w tajemnicy…
– No jasne, pewnie jutro
musisz wstać z samego rana – uśmiecham się ze zrozumieniem. Czuję odrazę do
samej siebie, że bez żadnych skrupułów okłamuję przyjaciółkę.
– To idę. Ale… Joslyn… –
dziewczyna przystaje jeszcze w progu i przygląda mi się uważnie. – Wszystko w
porządku, tak? Radzisz sobie jakoś?
– Pewnie – odpowiadam.
Wychodzi mi to bardzo przekonująco.
– To dobrze. Pamiętaj,
Shane nie jest ciebie wart, a ty zawsze możesz liczyć na mnie i na Renée.
Zawsze.
Kiwam głową i nic nie
mówiąc, zamykam drzwi. Łzy tłumione przez wiele godzin, nagle zaczynają płynąć.
Przyjaciółki mówią, że w każdej chwili mogę zwrócić się do nich z problemami.
Nie wiedzą jednak, jak bardzo jest źle. Tonę w smutkach. Od dna, na którym się
znajduję, do powierzchni normalności jest bardzo daleko. Boję się, że nigdy już
nie będzie lepiej. Nie powinnam obarczać innych swoimi problemami, muszę radzić
sobie sama. Przecież zawsze mi się to udawało. Tym razem jest inaczej, gorzej.
Łudzę się, że zdołam wszystko naprawić, ale doskonale wiem, że to nieprawda.
Mimo wszystko postanawiam sama zmierzyć się ze swoimi problemami. Jak zwykle.
Bo przecież ostatecznie zawsze jestem sama.
Joslyn jest kretynką której nigdy świat nie dał w dupę. Po pierwsze jakoś do niej nie docierał poprzez cały czas że ludzie są źli. Po drugie za dużo sobie wyobraziła. Wiadomo każdy chce mieć powodzenie, ale no bez przesady z bliznami na rękach nie zdobędzie go. Irytują mnie jednostki które nie potrafią zebrać się do kupy i ogarnąć złego świata.
OdpowiedzUsuńI jeszcze jedno: Shane traktuje ją jak koleżankę a ona jakoś tego nie przyswaja.
Bardzo dobrze opisujesz jej przeżycia, ale z owych przeżyć wynika właśnie jeden, jedyny wniosek: ona jest dzieckiem nie gotowym by żyć na tym złym świecie.
adelstan-howard.blogspot.com
opowiesci-spisane.blogspot.com
Nie przejmuj się tym! Też miałam kiedyś bohaterkę, na którą wszyscy narzekali, bo użalała się nad sobą. To jest właśnie niesamowite, że obalasz wszelkie stereotypy na temat tego, że główna postać musi być idealna. Joslyn jest jedyna w swoim rodzaju. I to właśnie osoby, które mają świetne życie, zwykle wpadają w różnego rodzaju uzależnienia itp. gdyż po prostu mają zbyt mało kłopotów i ich życie jest "nudne". Smutne, ale niestety prawdziwe.
OdpowiedzUsuńTwoje opowiadanie jest naprawdę cenne. Uświadamia człowiekowi, że takie sprawy jak tępy, przystojny nastolatek potrafią zniszczyć czyjeś życie, dlatego trzeba znać własną wartość. No i oczywiście nikt nie jest idealny, możemy się starać, lecz to nigdy nie uda nam się w pełni. Nie wolno więc załamywać się przy każdym niepowodzeniu, ale walczyć do końca.
W pierwszym akapicie masz błąd literowy - "ciepię".^^
Czasem osobom, które przeżywają jakieś wewnętrzne załamanie, trudno jest poprosić o pomoc. One tylko krzyczą w duchu. Ich ryki są głośne, lecz niesłyszalne dla ludzkiego ucha.
Josie w głębi serca liczy na to, że rodzice jej pomogą, jednak oni nie są nią zainteresowani nawet w najmniejszym stopniu. To tak, jakby tylko perfekcyjne dziecko nadawało się do kochania. Okropne.
Przyjaciółki Joslyn są przy niej. Gdyby tylko dziewczyna umiała się przy nich otworzyć, wszystko z czasem ułożyłoby się. Boję się, że ta historia może się fatalnie skończyć. Mam nadzieję, że główna bohaterka nie sięgnie po najdrastyczniejsze środki, jakimi są zdecydowanie różnego rodzaju samobójstwo.
Ech, mam wrażenie, że gdy Josie zapytała Cassie o randkę z Tylerem, znów celowo chciała zadać sobie ból. Tym razem psychiczny.
Ludzie chyba z natury uwielbiają się nad sobą użalać. Gdy są szczęśliwy, to po prostu są szczęśliwi i kropka. Nie dzielą się tym z nikim, żyją, tak jakby nigdy nic się nie stało. Jednak gdy brakuje tego uczucia, zaczynają się dołować, aż w końcu popadają w głęboką rozpacz. Co prawda czasem jest to jeden dzień, pełen słuchania smutnych piosenek i ciągłego marudzenia, jednak jeśli chandra zaczyna się przeciągać, można już mówić o depresji.
No cóż, nie wiem, co mnie wzięło na takie rozkminy i chyba to najdłuższy komentarz, jaki kiedykolwiek napisałam. W każdym razie czekam na nowy rozdział :* Jak już mówiłam, uwielbiam to opowiadanie! Twój styl i Twoje opisy są cudowne :)
Dziękuję Ci za ten komentarz. Dzięki tylu miłym słowom nie mogę przestać się uśmiechać. Wiele radości sprawia mi świadomość, że to, co piszę, komuś się podoba. No i przede wszystkim cieszę się z tego, że rozdział skłonił do pewnych refleksji - to świetne uczucie wiedzieć, że opowiadanie czasem skłania do przemyśleń i dzięki temu ma jakąś wartość. A błąd już lecę poprawić ;)
UsuńNie ma za co ^^ A no skłonił, skłonił. Zwłaszcza, że aż przypomniałam sobie o swoim poprzednim opowiadaniu. Ważne jest to, by pisać o tym, o czym się chce pisać, nie zwracać uwagi na to, co mówią inni.
UsuńEj mi też się podoba! Tylko nie lubię mięczaków,sama nie raz o takich piszę, ale nie lubię ich zazwyczaj(czytaj nie lubię Rose Brixton). Po prostu dla mnie zawsze trzeba wziąć się w garść, pożalić się trochę wywrzeszczeć, wyładować emocje a nie wylewać je z krwią. W ogóle nie ogarniam samookaleczania. Ogarniam różne dziwne rzeczy, rozumiem że ktoś może pragnąć czyjejś śmierci, ale tak masochistycznie...
UsuńWindy ma rację, chyba ludziom to sprawia radochę. Chciałabym dowiedzieć się czegoś o punkcie widzenia chłopaka. Kreujesz go na dupka, a w najlepszym razie na debila, a przecież wielu się tak zachowuje. Wiem że piszesz w narracji pierwszoosobowej, ale mogłabyś nieco go, lub Danielle, ożywić.
Jak czytam twoje opowiadanie, to widzę kolejny motyw żeby się w nikim nie zakochiwać, związki są straszne.
Pozdro.
Muszę powiedzieć, że rozdział był świetny:) Świetnie ukazałaś problemy Joslyn, która wpadła w krąg cierpienia. Idealnie tytuł pasuje do rozdziału. Dziewczyna poszukuje tej pomocy, szkoda tylko, że matka dziewczyny niczego nie zauważa, to najgorsze, co może być. Widać, że Cassie bardzo pragnie pomóc Joslyn, szkoda tylko, że nie zauważyła tych ran. Może to dlatego, że Joslyn powinna sama jej o wszystkim powiedzieć, że jednak nie jest w porządku i potrzebuje tej pomocy.
OdpowiedzUsuńAch, bardzo, ale to bardzo martwię się o Joslyn.
Pozdrawiam serdecznie:**
rewelacja! widzisz, J zostawia jednak komentarze :> aha tak na marginesie, coraz bardziej mi się podoba Twoja historia...
OdpowiedzUsuńCześć. Tutaj Lena z ostrze-krytyki. Możesz już spokojnie usiąść i przeczytaj ocenę, która znajduję się pod postem 175. Skargi, zażalenia lub po prostu zwykłe podziękowania, napisz w komentarzu. Są one mile widziane.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Cóż, do poprzedniego rozdziału Joslyn mnie bardziej wkurzała, ale w tym... no cóż, po prostu zaczęłam rozumieć ją trochę bardziej. Dziewczyny - Cassie i Renee - proponują jej pomoc, ale nie dostrzegają blizn na jej rękach. A przecież gdyby już dostrzegły, to niemy krzyk Jo mógłby przerodzić się w płacz i długie rozmowy. Gdyby wszystko się wydało w tym momencie, może Joslyn wreszcie ogarnęłaby swój świat i stała się z powrotem szczęśliwa. Domyślam się jednak, że w jej życiu nic już nie będzie takie samo; wszakże zaczęła dostrzegać wady świata, rodziców, swoje, Shane'a - wszystkiego, co ją otacza. Swoją drogą - o co chodzi temu chłopakowi?! No, do cholery, przecież ile można tak postępować, hę? Zachowuje się jak dziecko, nie wiem dlaczego raz rozmawia z Joslyn, a zaraz potem ją ignoruje. To przecież idiotyczne, chyba, że ma jakiś powód.
OdpowiedzUsuńCo prawda mój temperament jest zupełnie odmienny niż temperament Jo, ale ja nie dałabym jakiemuś chłopakowi niszczyć mojego życia... chociaż to przecież reakcja łańcuchowa. Joslyn poprzez Shane'a dostrzegła, że jej świat wcale nie jest taki idealny, jak by się mogło wydawać.
W każdym razie Jo krzyczy, by ktokolwiek jej pomógł, ale czasem ciężko dostrzec taki mentalny, wewnętrzny krzyk. Czasem zwyczajnie nie da się uciec przed dopadającą nas rzeczywistością...
WOW ! Dopiero dzisiaj odkryłam tego bloga i żałuje, że nie wcześniej. Jest po prostu i taki... prawdziwy. Kocham cie za to, że to piszesz bo dopiero czytając historię Joslyn uświadomiłam sobie, że jestem w podobnej sytuacji niby , masz przyjaciół, ale tak naprawdę jesteś całkiem sama ...
OdpowiedzUsuń~Rin
Ten rozdział ma bardzo emocjonalny wydźwięk, moim zdaniem. Jest bardzo dosadny, i to jego plus.
OdpowiedzUsuńCo do Jo - dalej mam nadzieję, że dziewczyna się ogarnie, bo nie jest z nią najlepiej. Wiadomo, każdy ma problemy, ale gdyby każdy się tak przejmować (albo też okaleczał, wpadał w używki...) to większość ludzi wąchałaby kwiatki od spodu albo wylądowała w psychiatryku za próby samobójcze. Serio...
Jo widać jest słaba, skoro życie ją przytłacza. Musi ruszyć ten tyłek i ogarnąć, bo jest tragicznie.
Naprawdę. Jo powinna stawić czoło przeciwnościom losu, a nie uciekać w ból i uzależnienie, powinna pojąć, że to nic nie da, że sama tym siebie zniszczy.
Dobrze, że te dziewczyny zaczęły coś zauważać i reagować, choć blizn nie zobaczą...
Ależ się rozpisałam! Jejku, jak nigdy. xDD
Dobra, nie przedłużając - rozdział mi się podobał. Naprawdę jest świetny. Czytało się przyjemnie.
Pozdrawiam, Literacka N.
PS: Przepraszam, że komentuję z takim opóźnieniem, ale internet odmówił współpracy.
Ja nadal nie rozumiem co on złego zrobił. Jedyne co, to tylko to, że czasami z nią porozmawiał. Czemu więc miał się usprawiedliwiać, przepraszać, wybielać? Jak dla mnie to normalny facet, typowy chłopak z tej samej szkoły i tyle. To J ma jakąś wybujałą wyobraźnie i za dużo sobie wyobraziła.
OdpowiedzUsuńPrzedstawiłaś jednak prawdę starą jak świat. Gdy dziecko chowa się pod kloszem, to ono potem nie radzi sobie z dorosłością, z problemami, a zetknięcie z czymś ostrzejszym je łamie. Poniekąd kiedyś to przeżyła na własnej skórze, gdy spotkały mnie "pierwsze poważne problemy", dlatego zawsze starałam się by moje dzieci na tyle na ile mogą radziły sobie same. Nie leciałam jak inne matki do przedszkola, bo moją córkę popychał kolega, ale leciałam się tłumaczyć, gdy mu oddała. Twoja J żyła w świecie bez zmartwień poważnych, bez ludzi którzy byliby jej bliscy, a jednak nie byli jej. S był takim wyjątkiem, bo on stał się jej bliski, a jednak nie był ani jej przyjacielem, ani chłopakiem, a ją ogarnęła mania posiadania, taka trochę chora chęć spowodowana nie z jego winy, bo on nie zawinił niczym.
Samookaleczanie się. Ja nigdy nie rozumiałam ludzi co sami robili sobie krzywdę, ale byłam kiedyś świadkiem jak ktoś uderzał pięściami w ścianę, aż w końcu pierdolnął w lustro i dopiero gdy poczuł taki ból i zobaczył krew to się opanował. Więc myślę, że to daje takie złudne poczucie opanowania no i jeden ból niweluje drugi. Ból fizyczny jest łatwiej znieść niż ten psychiczny, więc... powiedzmy, że rozumiem powód, ale i tak nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem takiego postępowania.
Ja to myślę, że Cassie więcej widzi, niż Jos się wydaje. Nie umie jednak pomóc dziewczynie, więc milczy, żeby czegoś głupiego nie palnąć. Albo tak jak ja myśli, że dziewczyna dramatyzuje i zbyt dużo sobie wyobraża, choć szczerze wątpię. Pewnie też uważa to za dramat i poważnie się nad nią tak rozckliwia.
OdpowiedzUsuń