niedziela, 7 lipca 2013

# Koszmar na jawie: Rozdział 20. Teatr Rozpaczy


Śmierć jest kluczem, który otwiera bramę do prawdziwego szczęścia
~ Wolfgang Amadeusz Mozart

Wtedy włożę maskę. Zawsze będę ją miał przy sobie i w razie potrzeby, gdy ogarnie mnie bezsilność lub przerażenie, nałożę ją, by skryć swój strach
~ Jonathan Carroll

Noc spędziłam u Miriam. Nie miałam ochoty wracać po pijaku do domu, a przede wszystkim nie chciałam spędzić kolejnych godzin w samotności. Zamiast tego leżałam w ciemności, rozmyślając nad własnym życiem i przeszłością. Udało mi się uporządkować w głowie pewne sprawy. Nie obyło się bez łez i rozdrapywania ran, tych na dłoni, nie na nadgarstku. Nie zasnęłam choćby na chwilę, sen najwyraźniej nie był mi potrzebny tej nocy. Może to i lepiej, bo miałam więcej czasu na przemyślenia. Słuchałam cichego pochrapywania imprezowiczów, wycierałam zapłakane oczy i wpatrywałam się w ciemność. Przypominała mi moje życie, moje wnętrze.
Kiedyś bałam się ciemności. Gdy byłam mała, musiałam zasypiać z lampką, bo inaczej płakałam, póki z wycieńczenia w końcu nie trafiłam do krainy sennych marzeń. Tak było aż do momentu, gdy skończyłam dziesięć lat. Wtedy postanowiłam zwalczyć swój strach. Zdołałam opanować wymysły wyobraźni, ale ciemność nadal była nieprzyjemna. Trwało to aż do teraz. Zrozumiałam, że nie powinnam się bać ciemności, skoro tak niewiele mnie od niej różni. Kojarzy się z pustką, strachem i wszystkim, co złe. Mogłybyśmy wiec zostać najlepszymi przyjaciółkami.
Słońce powoli zaczynało wschodzić, niebo stawało się coraz bardziej błękitne, a ja nadal nie ruszałam się z miejsca. Patrzyłam ciągle w ten sam punkt i myślałam – to była jedyna rzecz, na której chciałam się skupić.
O godzinie siódmej trzydzieści wreszcie wstałam z miejsca. Wyszłam do łazienki, wymyłam się i przebrałam w ubrania pożyczone od Miriam. Wiedziałam, że dziewczyna nie będzie miała nic przeciwko. Kiedy otworzyłam szafę, jak zwykle królowała w niej czerń i inne ponure kolory, mogłam jednak znaleźć także sporo barwnych akcentów. Mimo tego chwyciłam czarne rurki i czarną, zwiewną bluzkę. Potem przystąpiłam do robienia makijażu.
Teraz, kiedy wreszcie kończę się malować i wychodzę z łazienki, budzę Miriam, lekko potrząsając jej ramieniem. Wiem, że mogłabym po prostu wyjść albo napisać dziewczynie kartkę, czuję jednak, że nie powinnam po prostu odejść.
– Co jest? – pyta dziewczyna zaspanym głosem.
– Będę się już zbierać – odpowiadam, wymuszając lekki uśmiech. – Pożyczyłam twoje ubrania, bo nie wzięłam niczego ze sobą…
– Jasne. Jesteś pewna, że chcesz iść w takich ciuchach? Mam w szafie trochę kolorowych…
– Nie, tak jest dobrze – przerywam, jakby to wyjaśniało całą sytuację. – Idę. Pożegnaj ode mnie wszystkich, jak już się obudzą.
– No pewnie, trzymaj się, Joslyn – odpowiada Miriam. Patrzy na mnie i na ułamek sekundy jej spojrzenie staje się uważne, jak poprzedniego dnia. Chwilę później dziewczyna opada jednak na poduszki i zamyka oczy. Zasypia błyskawicznie.
Trzymaj się.
Te słowa dudnią w mojej głowie, gdy ruszam ulicą. Nie obawiam się, że zastanę rodziców, którzy nakrzyczą na mnie, że poszłam na imprezę. Wiem, że prawdopodobnie popędzili prosto do pracy. W najlepszym wypadku do domu wrócą późnym wieczorem. Jak zawsze.
Mijam swoje podwórko, zerkając tylko przelotnie w stronę podjazdu. Widzę leżące na trawniku kartki. Są nieco wilgotne od porannej rosy, niektóre z nich wywiało do sąsiadów albo na drogę. Zupełnie mnie to nie obchodzi, to rodzice będą się martwić śmieciami. Ja zamierzam pójść do Cassie. Wiem, że Renée tego dnia była u niej na noc. Lekcje mamy dopiero o dziesiątej, więc pozostało jeszcze mnóstwo czasu.
To dobrze.
Dzwonię do drzwi i już po chwili otwiera je uśmiechnięta Cassie. W progu uważnie mi się przygląda. Rozważam, czy nagle wszyscy postanowili bardziej mnie pilnować, czy może zaczęłam mieć jakąś obsesję.
– Cześć, Joslyn. Coś się stało?
– Nie, po prostu postanowiłam do was wpaść przed lekcjami – odpowiadam z bladym uśmiechem. Po grymasie, który pojawia się na twarzy mojej przyjaciółki, wiem, że nie wypadło to wiarygodnie.
– I przyszłaś w takich ubraniach? Wyglądasz, jakbyś wybierała się na pogrzeb.
– To ciuchy Miriam – oznajmiam. – Poszłam do niej wczoraj i zostałam na noc. Nie miałam, w co się dzisiaj ubrać, więc je pożyczyłam.
– No tak, to wiele wyjaśnia – stwierdza Cassie i ruchem ręki zaprasza mnie do środka.
Pomieszczenie jest przytulne. Zresztą podobnie jak całe mieszkanie – pełne ciepła, miłości i poczucia bezpieczeństwa. To zupełne przeciwieństwo domu, jaki znam ja, tego nowoczesnego, przestrzennego i ciągle pustego. Właśnie dlatego wolę przychodzić do przyjaciółek niż zgadzać się na to, by one mnie odwiedzały.
– Joslyn! – Renée podbiega, żeby mnie przytulić. – Ojejku, a czemu jesteś tak ponuro ubrana? Coś się stało?
– Nie, to ciuchy Miriam, pożyczyłam je po imprezie – odpowiadam spokojnie.
– Musimy porozmawiać – stwierdza Cassie. Jak na ironię, przypomina to wczorajsze słowa mojej mamy. Wiem jednak, że przyjaciółki w przeciwieństwie do mojej rodzicielki, nie będą krzyczeć. A nawet jeśli, to nie poczuję się jak ostatni śmieć. Zresztą teraz to już bez znaczenia. Mojej samooceny nie sposób bardziej obniżyć
– Dobrze, porozmawiajmy – zgadzam się i siadam na łóżku Cassie. Ma bardzo twardy materac.
– Nie powinnaś zadawać się z Miriam – zaczyna Renée, a jej piwne oczy wyrażają niepokój. – Pewnie powiesz, że, jak każdy twoim zdaniem, to bardzo wartościowa dziewczyna, ale to właśnie przez nią imprezujesz. Założę się, że znowu byłaś pijana. Nie chcemy, żeby coś ci się stało – teraz moja przyjaciółka naprawdę wygląda jak mały, zaniepokojony piesek.
– Właśnie, ja też boję się, że ona sprowadza cię na złą drogę. Nie powinnaś więcej chodzić na jej imprezy czy palić w lesie z jej znajomymi. To nie jest dla ciebie dobre.
– Wiem – odpowiadam. – Zamierzam z tym skończyć.
Najwyraźniej przyjaciółki nie były przygotowane na taką odpowiedź. Wpatrują się we mnie z zaskoczeniem. Cassie ma na wpół otwarte usta, jakby spodziewała się dalszej dyskusji i wynajdywania nowych argumentów.
– Mówisz poważnie?
– Tak. To była ostatnia impreza – odpowiadam spokojnie.
– Och, Joslyn, tak bardzo się cieszę! – wykrzykuje Renée i mocno się do mnie przytula. Odwzajemniam uścisk, ale wtedy spoglądam na swoją rękę. Dociera do mnie, że mam odsłonięte nadgarstki i z łatwością można dostrzec blizny po cięciach, dlatego szybko opuszczam ramiona i chowam ręce za plecy.
– I wszystko jest w porządku? – pyta Cassie z niedowierzaniem. Widać, że w przeciwieństwie do Renée, nie jest tak entuzjastycznie nastawiana do mojej odpowiedzi.
Kiwam głową i odwracam wzrok, bo wiem, że oczy mogłyby mnie zdradzić. Nie chcę, by Cassie zaczęła zadawać niepotrzebne pytania, a Renée spojrzała na mnie wzrokiem opuszczonego szczeniaczka. Nie chcę poczuć się gorzej niż do tej pory tylko dlatego, że okłamuję przyjaciółki. Nie, tego bym nie wytrzymała.
– Czyli co, już nie rozmyślasz tyle na temat Shane’a i nie pozwalasz, żeby psuł ci humor? – upewnia się czarnowłosa przyjaciółka.
Shane…
Zdążyłam o nim kompletnie zapomnieć. Przez chwilę naprawdę byłam wolna od wszelkich wspomnień o chłopaku, od bólu w sercu. Może dlatego, że i tak mieszkał we mnie inny ból, o wiele straszniejszy, bardziej wyniszczający. A może po prostu to była chwila wytchnienia. Teraz jednak wspomnienia błyskawicznie powracają. Cierpienie. Rozczarowanie. Rozpacz.
Wiem, że nie mogę całkowicie skłamać. Nikt by mi nie uwierzył. Muszę wyznać prawdę, ale nie całą, by dziewczyny nie poznały ogromu mojego nieszczęścia.
– Myślę o nim mniej. To nadal boli, ale już potrafię jakoś funkcjonować – odpowiadam i zauważam, że nawet Cassie zaakceptowała te słowa.
– To dobrze – odpowiada z pokrzepiającym uśmiechem.
Przez chwilę panuje cisza. Siedzimy w milczeniu, a ja rozglądam się po pokoju. Dostrzegam zdjęcie całej naszej trójki. Jesteśmy roześmiane, beztroskie. Szczerzymy zęby do obiektywu. Fotografię wykonano zaledwie kilka miesięcy temu. Wtedy goniłam jeszcze za kolorowymi liśćmi i zachwycałam się kształtami chmur.
–  Mogę mieć do was prośbę? Przebiegniemy się?
– Co? – Cassie wydaje się zaskoczona tą propozycją.
– Pobiegnijmy kawałek, tak jak podczas tych wszystkich porywów Renée, kiedy stwierdza, że musi schudnąć.
– Ale jest zimno – mówi zdziwiona dziewczyna.
– Proszę – powtarzam uparcie.
Wiem, że nie odmówią. Współczują mi ze względu na wydarzenia związane z Shanem, martwią się i zrobią wszystko, bym chociaż na chwilę się uśmiechnęła. Zanim zdążają cokolwiek powiedzieć, wiem już, że wygrałam i zaraz będziemy biec ulicami miasta.
– No dobrze, ale do lekcji pozostało niewiele czasu, więc musimy się spieszyć – ustępuje w końcu Renée, a ja kiwam głową.
Zakładamy płaszcze i buty, a potem wychodzimy z domu. Na początku tylko truchtamy. W ten sposób przemierzamy dwie przecznice. Najpierw trzeba rozgrzać mięśnie.
– Jak się mają sprawy z Tylerem? – pytam Cassie, bo takie tempo sprzyja prowadzeniu rozmów.
– Dałam sobie z nim spokój – otrzymuję odpowiedź, która mnie zaskakuje. – Nie wiem, czy byłam dla niego inna niż poprzednie dziewczyny. Miałam jednak zbyt wiele wątpliwości i ostatnio czułam, że Tyler jest zbyt zaborczy. Na razie wolę być sama.
Jak dla mnie takie zachowanie jest głupotą. Cassie zwodziła Tylera przez kilka miesięcy. Co prawda on sam nie był niewiniątkiem, ale jednak przyjaciółka narobiła mu nadziei. Dla Tylera lepiej jednak zostać odtrąconym teraz, zanim zaczęło się robić poważniej. Może to i lepiej, że wszystko tak się potoczyło. Wiem doskonale, jak chłopcy potrafią ranić.
– Nie spodziewałam się tego – mówię zgodnie z prawdą.
– Je też nie. Po prostu tak wyszło. Mam wyrzuty sumienia, ale wyjaśniliśmy sobie wszystko i próbujemy się przyjaźnić. Najważniejsze to rozmawiać o ważnych sprawach.
Wiem, że to aluzja do dziecinnego zachowania Shane’a i jego unikania problemów, ale postanawiam szybko zmienić temat. Nie chcę myśleć o chłopaku, który złamał mi serce. Już nigdy więcej.
– A jak tam twoje odchudzanie, Renée?
– Znalazłam dietę rybną. Podobno jest świetna. Wszyscy mówią, że przynosi zdumiewające efekty i że bardzo szybko osiągnę wymarzoną figurę. Nie wiem, ile wytrzymam, bo nienawidzę ryb. No ale cóż, może warto trochę pocierpieć…?
Uśmiecham się, słysząc tak dobrze znaną paplaninę przyjaciółki. Mam ochotę coś powiedzieć, ale właśnie w tej chwili przyspieszamy. Gnamy kolejnymi uliczkami i zaczynam odczuwać zmęczenie. No tak, ostatnio czuję się wykończona nawet drogą z pokoju do kuchni, a teraz przemierzam kolejne ulice miasta. Powinnam jednak zebrać całą energię, jaka mi pozostała. Tym razem muszę znaleźć w sobie siłę.
Docieramy na szczy. Przed nami droga z górki, więc łapiemy się za ręce i zaczynamy biec najszybciej, jak tylko możemy. W uszach mi szumi, wiatr targa włosami, a od pędu łzawią oczy. Renée śmieje się jak wariatka, po chwili Cassie do niej dołącza i w końcu ja też zaczynam się śmiać. Przyjaciółki spoglądają na mnie zdziwione; dawno nie widziały, bym prawdziwie się cieszyła. Dzisiaj jednak mogę to zrobić. Jeszcze ten jeden raz.
Kiedy docieramy do podnóża górki, przystajemy, ciężko dysząc. Zatoczyłyśmy koło i znów znajdujemy się przy domu Cassie. Spoglądam na przyjaciółki i uśmiecham się do nich. Teraz najtrudniejsza część. To będzie sprawdzian moich umiejętności aktorskich.
– O nie, dopiero zdałam sobie sprawę, że nie wzięłam torby! Wszystkie książki zostawiłam w domu. I w dodatku jest bardzo późno – spoglądam na zegarek.  – Nie chcę, żebyście spóźniły się przez moją głupotę. Idźcie, ja pobiegnę do domu i może zdołam was jeszcze dogonić.
– Na pewno? – pyta Cassie. Przez chwilę myślę, że mi nie uwierzyła.  – Możemy zaczekać.
– Nie, nie musicie, naprawdę. I dziękuję – mówię, przytulając każdą z osobna. – To ja pędzę do domu.
Odwracam się jeszcze i macham do dziewczyn, próbując pohamować łzy. Wiem, że Cassie i Renée niczego nie rozumieją. Nie wiedzą, czemu chciałam biec, czemu nagle zaczęłam się śmiać, czemu jestem ubrana na czarno. Nie szkodzi. Już nie długo wszystko stanie się jasne.
W głowie mi się kręci. Bieg był dla mnie okropnym wysiłkiem. Cały świat lekko wiruje przed oczami, ale wiem, że to jeszcze nie koniec. Muszę biec, póki nie zniknę za zakrętem, póki  nie stanę się niewidoczna dla oczu przyjaciółek. Należy odegrać swoją rolę.
Zmuszam każdą komórkę ciała do dalszego wysiłku. Staram się nie zachwiać, nie przewrócić, bo wtedy dziewczyny zyskałyby pewność, że coś jest nie tak. Droga, którą muszę pokonać, wydaje się dłużyć w nieskończoność. Nareszcie dobiegam do zakrętu. Przystaję na chwilę, próbując złapać oddech, powstrzymać mdłości i wirowanie w głowie. Jeszcze tylko trochę. Muszę wytrzymać.
Gdy idę w stronę drzwi wejściowych, mijam rysunki zdobiące okolicę. Przydeptuję jeden szkic, niszcząc go ostatecznie, jakbym chciała się na nim zemścić. Nie mam jednak sił na większą złość. Jestem praktycznie pozbawiona energii.
Najchętniej nie zdejmowałabym butów ani płaszcza, ale czuję, że muszę to zrobić. Proste czynności kosztują mnie niewiarygodnie dużo wysiłku. Wiem jednak, że nie powinnam iść do pokoju w ubraniu. Nie dzisiaj.
Czuję, jakbym nie żyła naprawdę. Zmęczenie jest niewiarygodne. Nie wiem, czy bardziej wycieńczył mnie bieg i brak jedzenia czy może ostatnie tygodnie pełne płaczu i wszystkich negatywnych emocji. Nie sądziłam, że człowiek może tak szybko stać się wrakiem, skorupą bez wnętrza błądzącą po świecie bez celu.
Jakoś udaje mi się dotrzeć do kuchni. Wyciągam z apteczki opakowanie tabletek, a potem chwytam szklankę i nalewam od niej wody z kranu. Naczynie sprawia wrażenie niewiarygodnie ciężkiego. Ręka zaczyna trząść się z wysiłku, a przed oczami przez chwilę widzę ciemność. Udaje mi się jednak zmotywować, by nie stracić przytomności. Nie mogę teraz zemdleć.
Droga po schodach jest niewyobrażalnie męcząca. Przystaję kilka razy, aby złapać oddech i opanować mdłości. To zdumiewające, że rodzice przez kilka tygodni nie zdołali zauważyć, że dzieje się ze mną coś naprawdę złego. Przecież nie potrafię ustać na nogach, a co dopiero skupić się na nauce czy wykonywać proste czynności. To jednak kolejny dowód na to, że kompletnie nie obchodzę mamy i taty. Ciekawe, czy żałują, że się urodziłam.
W końcu docieram do pokoju. Droga zajęła mi dziesięć, a może nawet piętnaście minut. Ostatkiem sił kładę się na łóżku. Teraz mogę wreszcie uspokoić nierówno bijące serce i poczekać, aż zawroty głowy osłabną. W tym czasie patrzę na rękę zdobioną przez blizny. Jest ich wiele. Kilka na nadgarstku i te mniej widoczne, ale występujące w większej ilości na dłoni. Tak właśnie kończą naiwni. Byłam naiwna przez całe moje życie. Wierzyłam, że mam wszystko, o czym mogłabym marzyć. Szkoda tylko, że nie zauważyłam, iż tak naprawdę nie mam niczego. Zrozumiałam to dopiero z czasem. Szok był dla mnie zbyt silny, bym potrafiła z nim wygrać. Zresztą nie było warto choćby próbować.
Cokolwiek by się wydarzyło, już zawszę pozostanę nieszczęśliwa. W najlepszym wypadku zacznę robić rzeczy nie sprawiające mi żadnej przyjemności, nie dające satysfakcji i niedefiniujące tego, kim jestem. Stanę się robotem. Wszyscy na tym świecie są robotami. Może nie licząc pojedynczych, nadzwyczaj wybitnych jednostek. Chociaż i one nie są prawdziwie szczęśliwe. Przebywanie w tym piekle, które ktoś dawno temu nazwał Ziemią, nie ma żadnego sensu.
Wszyscy udają. Przecież trzeba się wpasować w tłum bez twarzy, mieć towarzyszy w tym przemijaniu, bezmyślnym przeżywaniu kolejnych dni. Gdyby przyjrzeć się otaczającym nas ludziom, okazałoby się, że każdy nosi maskę. Niektórzy sporządzili swoje bardziej starannie i trudniej je dostrzec, ale nie ma nikogo, kto pozostałby sobą.
Kiedy nie dostosowywałam się do nikogo, czułam jedynie szczęście. Dla aktora bez przebrania nie ma jednak miejsca w teatrze. Nic dziwnego, że tak szybko życie postanowiło mnie zwolnić, uśmiercić na scenie, sprawić, że zapragnę być taka jak inni. I tak się stało, przywdziałam maskę. Ceną za jej zdobycie było szczęście. Chociaż, jakby się nad tym zastanowić, nosiłam ją właśnie po to, by ukryć rozpacz, by nie pozostać sama, z dala od tłumu. Może więc nigdy nie czułam radości? Nie licząc momentu sprzed kilku miesięcy, gdy jeszcze nie dostrzegłam, że znajduję się na scenie. W przydziale przypadł mi najgorszy scenariusz. Póki tego nie zauważałam, problem nie istniał. Gdy jednak zapalnik, Shane, wskazał tragizm mojej roli, wszystko nagle się zawaliło. Przejrzałam na oczy, zrozumiałam, że stoję na scenie, że nikt nie jest szczęśliwy. Ja też nie. W końcu trudno o szczęście w Teatrze Rozpaczy, którym jest całe nasze życie.
Czas na koniec spektaklu. Ostatnia wielka rola i nastąpi finał. Dla mnie to koniec. Zniknie maska, znikną problemy.
Trzymam w ręce całą garść tabletek. Przyglądam się ich białej powierzchni, okrągłym kształtom. Tego żaden scenarzysta się nie spodziewał. Kukiełka zbuntowała się i sama wytycza dalsze losy swojego istnienia. Chociaż może od początku tak właśnie miało być…
Połykam kolejne tabletki, popijam je wodą. Już niedługo nadejdzie sen, już niedługo zniknie wszystko. Ostatni ukłon i zejdę ze sceny na zawsze. Nie będzie oklasków, przecież nie byłam ulubioną kukiełką publiczności.
Ostatni akt z moim udziałem odgrywam w specjalnej charakteryzacji. Czerń rzeczywiście do mnie nie pasuje, ale przy pożegnaniach sprawdza się idealnie. W domu Miriam starannie sporządziłam makijaż, uczesałam włosy. Teraz wystarczy położyć się na łóżku, by godnie zakończyć swoją rolę. Wtedy już tylko zamknę oczy i będę czekać.
Nie mam siły trzymać dłużej szklanki. Nie wiem, czy to dlatego, że ostatnio ciągle jestem zmęczona, czy może leki zaczynają działać. To jednak bez znaczenia. Wypuszczam naczynie z ręki i słyszę ciche stuknięcie. Zdaje mi się, ze dobiega z oddali. Może dlatego, że to ja powoli odrywam się od ciała, już niedługo będę się unosić. To dobrze, to bardzo dobrze. Zrobiłam wszystko co mogłam, odegrałam poszczególne sceny najlepiej jak potrafiłam. Najsłabsi aktorzy najszybciej odchodzą. Tak po prostu jest, musiałam zniknąć.
Uśmiecham się lekko, naprawdę się uśmiecham. Jest to uśmiech pełen nadziei. Ufam, że za kulisami będzie lepiej, że znajdę tam to, czego brak na scenie.
A potem, równie niespodziewanie, uczucie lekkości znika. Następuje to w momencie, gdy duszę z ciałem łączy jedynie cienka nitka i za kilka sekund nawet ona pęknie. Pojawia się ból. Jest ogromny, przejmujący i całkowicie fizyczny. Bardzo cierpię. Uczucie ulgi następuje o wiele później, po wieczności męki. Znikają wszystkie myśli i uczucia. Wtedy pozostaje już tylko czerń i brak świadomości.     



8 komentarzy:

  1. Szczerze mówiąc... jest się głupcem jeżeli się nie wie że życie to Teatr Rozpaczy. Najmniej świadomi tak własnie kończą, chcąc się z niego wyrwać, bo nie chcą być między robotami, sami nie chcą nimi być. Ale do tego można przywyknąć. Jak rak pustelnik do muszli, jednak gdy ją opuszcza czeka go rychła śmierć.
    Nie zszokowana jestem, chociaż... czerń? Serio? Przecież... patrząc z mojego przyziemnego punktu widzenia to skoro się nie żyje nie działają Żadne zmysły, więc przestaje istnieć coś takiego jak kolor, czerń więc także.
    Zapraszam:
    historia-kosmy

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo smutny rozdział.
    Ten końcowy opis naprawdę mnie zaniepokoił i aż omal nie uroniłam łez z tego powodu. Bardzo mi żal Joslyn, to smutne bardzo, że podjęła się takiego kroku. Ja to mam nadzieje, że jeszcze ją odratują, że może wtedy rodzice zrozumieją, jak podli byli dla niej, tacy bez uczuć.
    Aż mi się ponury nastrój zrobił, gdy przeczytałam ten rozdział. Ach, to takie smutne, że nawet nie wiem, co jeszcze napisać. Ach, ja trzymam kciuki za Joslyn. Niech nie umiera!

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Owszem, końcówka nieco mnie zaskoczyła, ale nie aż tak bardzo. Jednak wszystko po kolei.
    Dobrze, że ta impreza u Miriam jako tako się skończyła, ponieważ Joslyn wydawała mi się dużo bardziej zdesperowana niż kiedykolwiek i bałam się, że coś nabroi. Te uważne spojrzenie organizatorki domówki, zanim ponownie zasnęła, tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że to jedyna osoba, która zauważyła ogromną zmianę w zachowaniu Jo. Owszem, Cassie i Renee również bardzo się o nią martwiły, jednak nie zdawały sobie w ogóle sprawy z ogromu cierpienia, jakie przeżywa ich przyjaciółka. A szkoda...
    Właściwie ucieszyłam się, kiedy się okazało, że Joslyn nie wraca do rodzinnego domu, gdzie znowu siedziałaby kompletnie sama, tylko wybrała się do swoich koleżanek. Cass i Renee okazały się wyjątkowo troskliwe i opiekuńcze, za co byłam im naprawdę wdzięczna. Jasne, również poniekąd uważałam, że towarzystwo Miriam sprowadza główną bohaterkę na złą drogę, ale w ostatnich dniach chyba tylko ona sprawiała, że dziewczyna czuła się nieco lepiej. Mimo to poczułam ulgę, kiedy Joslyn wyznała, iż zamierza skończyć z tymi imprezami. Naprawdę się ucieszyłam, bo wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, co może mieć na myśli.
    Dopiero kiedy po wspólnym biegu Joslyn zostawiła swoje przyjaciółki, uświadomiłam sobie, do czego to wszystko prowadziło. Ona wcale nie zamierzała zacząć żyć ze swoim bólem, tylko kompletnie się go pozbyć. Już wcześniej nabrałam podejrzeń, że nastolatka będzie chciała popełnić samobójstwo, jednak nawet moja czujność została uśpiona przez grę aktorską. Mam nadzieję, że ją jakoś odratują! Ten nieco przerażający, ale bardzo obrazowy sposób przebiegu całego wydarzenia sprawił, że miałam dreszcze. Boże, biedna Joslyn...
    Czekam na ciąg dalszy <3

    OdpowiedzUsuń
  4. Mnie końcówka jakoś specjalnie nie zszokowała, bardziej zasmuciła. Dlaczego? Cały czas miałam nadzieję, że Joslyn się opamięta i zmieni się. Smutno mi, bo pomyliłam się co do Jo, która zamiast coś zrobić ze sobą i życiem, które sobie spaprała, wolała popełnić samobójstwo. Chociaż...
    Jeśli mam być szczera, to ufam, że uratują Jo, a ona wreszcie się ogarnie i poprawi. Że to targnięcie na swoje życie będzie jej ostatnim - mam nadzieję, że Jo w końcu pojmie, że samobójstwo i podcinacie się to droga donikąd i zrozumie, że nie na darmo dostała kolejną szanse i została uratowana.

    No, to tyle, co chciałam powiedzieć. Dodam jeszcze, że rozdział, mimo iż bardzo przygnębiający, to jest udany i ciekawy. Czytało się przyjemnie. :)

    Pozdrawiam, Literacka N.
    http://nowa-prawda.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  5. Szczerze mówiąc, końcówka mnie nie zaskoczyła, jednak bardzo na nią czekałam. I to wcale nie żaden minus :) Minusem byłoby to, gdybyś nagle napisała, że Joslyn pozbyła się wszystkich problemów i na nowo jest szczęśliwa, ponieważ to byłoby co najmniej absurdalne.
    Wiedziałam, że nasza główna bohaterka będzie chciała popełnić samobójstwo po przeczytaniu końcówki ostatniego rozdziału. Uważam, że świetnie to opisałaś. Porównałaś życie do teatru. Niestety, ludzie uwielbiają zakładać maski, boją się odrzucenia, w ich głowach wszystko zaczyna się mieszać, aż w końcu zapominają o tym, kim naprawdę są.
    To, że Joslyn wszystko dokładnie zaplanowała, właśnie tak, jakby to było jakieś przedstawienie (czarne ubrania, bieg z przyjaciółkami i śmiech). Aż chce mi się płakać... żal mi tej dziewczyny. Nie wiem, czy umrze, choć wydaje mi się, że tak. Dlatego czekam na kolejny rozdział i pozdrawiam! Przepraszam za tak wielkie opóźnienia, ale nie było mnie w domu przez dwa tygodnie.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ojej, ale mi się miło zrobiło za to wyróżnienie pod poprzednią notką ;) A ja niedobra dotarłam tu i komentuje dopiero teraz :( Na swoje usprawiedliwienie mam tylko nawał zajęć, z którymi się ostatnio zmagałam i problemy z własną historią. Ale już nie przynudzam :)

    Powiem szczerze, że to najlepszy rozdział, jaki dotychczas napisałaś. Idealny, wciągający, porywający wręcz. Nareszcie Joslyn przestała mnie drażnić swoim użalaniem się nad życiem i zaczęła autentycznie wzruszać (nie zrozum mnie źle, wcześniej też uwielbiałam postać, którą wykreowałaś, natomiast teraz lubię ją także jako człowieka). Nie powiem, żeby samobójstwo jakoś bardzo mnie zaskoczyło… Ale bardzo podobał mi się ten „rytuał” przygotowania do niego – rysunki, impreza, czerń i w końcu bieg z przyjaciółkami, przy którym to właśnie domyśliłam się, co będzie dalej. Pomimo całej mojej sympatii do Twojej bohaterki, szczerze mówiąc mam nadzieję, że nie przeżyje. To pewnie dlatego, że lubię dramaty, a poza tym chciałabym dosrać jej rodzicom, serio. Przez cały czas jak czytałam poprzedni rozdział, miałam w głowie tylko jedną myśl: Całe to opowiadanie mogłoby być świetnym poradnikiem jak NIE wychowywać swojego dziecka. Rodzice Joslyn są fatalni, chyba nie znam drugiej takiej pary, która odniosłaby większą porażkę wychowawczą. Za każdym razem, kiedy pojawiają się w polu widzenia, pukam się w głowę. Naprawdę, żaden inny drugoplanowy bohater mnie tak nie wkurwia jak ci dwoje ;p (przepraszam za wyrażenie).
    Natomiast strasznie żal mi jej przyjaciółek, bo gdybym ja była na ich miejscu, prawdopodobnie też nie wiedziałabym, co zrobić. Sama nie wiem, czy one dwie nie są tu postaciami bardziej tragicznymi niż sama Joslyn. Nie mają o niczym pojęcia, nie są w stanie jej zrozumieć, ale bardzo ją kochają i widać, że chcą dla niej jak najlepiej. To już Miriam mogłaby więcej poradzić… Szkoda, że tego nie zrobiła.
    No nic, póki co kończę i czekam z niecierpliwością, co szykuję się w pozostałych trzech rozdziałach.
    Mam nadzieję, że dodasz nowość już niedługo :)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  7. Wróciłam z nocki, jestem tak głodna, że muszę coś zjeść, do sklepu mi się iść nie chciało, więc zorganizowałam sobie frytki, ale by się nie spaliły, gdy zasnę, nie mogę zasnąć, więc zdecydowałam się na jeden rozdział.
    Tak czułam, że zdecyduje się na śmierć, bo niepoprawni optymiści, których życie nie kopnęło w dupę, gdy nagle ich kopnie, a przed nimi stoi ściana, zaczynają widzieć rzeczy jakimi są, jesień nagle jest zimna, a nie kolorowa, deszczowa, a nie piękna... Tacy ludzie, żyjący w bańce, w końcu zderzają się z rzeczywistością.
    Lecę jeszcze do kolejnego.

    OdpowiedzUsuń
  8. Tak czułam, że będzie chciała się zabić, że zrezygnuje z tego wszystkiego. Mam jednak nadzieje, że albo Miriam coś wpadnie do głowy, albo którejś z przyjaciółek i pojawią się u Jos w domu, bo na rodziców nie liczę. Krude, chciałam dłuższy komentarz, ale muszę iść do następnego, bo mnie ciekawość zżera xD

    OdpowiedzUsuń