sobota, 27 lipca 2013

# Koszmar na jawie: Rozdział 21. Kreska na papierze


Szczęście można łatwo stłuc. Chodzi w szklanych butach
~ Phil Bosmans

Otwieram oczy. Nie chcę tego, nie chcę się znów budzić, czuć. Wolałabym odlecieć gdzieś daleko, i na zawsze pozostać w miejscu wolnym od bólu i cierpienia. To jednak niemożliwe. Nim cienka nić pomiędzy moją duszą a ciałem została przerwana, pojawili się lekarze. Zniszczyli wszystko. Zrobili coś, co według nich było pomocą, a tak naprawdę przyczynili się do ponownej katastrofy. Muszę dalej oddychać, spać, jeść, po prostu jakoś funkcjonować. A przecież nie prosiłam o ocalenie.
Wszystko zaplanowałam. Pożegnałam się z przyjaciółkami, z Miriam, z moim życiem i postanowiłam godnie odejść, zapomnieć o wszystkim, poddać się i udać w inne miejsce. Tymczasem los, bezwzględny scenarzysta, postanowił wprowadzić nagłą zmianę w ostatnim akcie. Pojawiły się nowe kukiełki i udaremniły mi zejście ze sceny.
Do pomieszczenia wchodzi kobieta w białym fartuchu. Uśmiecha się przyjaźnie, ale nie odpowiadam tym samym, jedynie przykrywam twarz kołdrą i czekam, aż sen znów nadejdzie. Nie mam ochoty na niczyje towarzystwo. Jeśli już kazano mi żyć, to mam zamiar przespać kolejne lata, aż w końcu i tak umrę.
– Joslyn, powinnaś wstać – słyszę głos kobiety i jej ręka odciąga kołdrę. – Nie możesz cały czas leżeć.
Ciekawe, jak zamierzają mi tego zabronić. Przez ostatni tydzień próbowano zmusić mnie do ruszenia się z miejsca. Bez skutku. Chcieli, żebym jadła, ale uparcie zaciskałam usta. W końcu musieli podłączyć kroplówkę i pilnować, bym nie wyrwała wenflonu. Poddałam się i przestałam walczyć, nie szarpałam igły i żyłki przy ręce. Jeśli karmienie sprawia im taką przyjemność, to proszę bardzo. Za to do ruszenia z miejsca jak na razie nikt nie był w stanie mnie zmusić.
Trafiłam do zakładu psychiatrycznego. Nie ma się czemu dziwić, przecież właśnie w takie miejsca posyłają niedoszłych samobójców. Szkoda tylko, że ja naprawdę chciałam umrzeć, a nikt na to nie pozwolił. Ubrano mnie w koszulę nocną i ulokowano w ponurym pokoju, który niczym nie różnił się od pozostałych. Stare łóżko, szafka nocna i szafka na ubrania. To tyle, wszystko, co mam.
– Może pójdziemy się przejść?
Nie zamierzam odpowiadać. Nie chcę wychodzić z pomieszczenia. Mogę spędzić w nim resztę życia. Ważne, bym nie musiała robić nic więcej. Kobieta patrzy na mnie spokojnie i siada na brzegu łóżka. Jest młoda, prawdopodobnie świeżo po studiach. Zastanawiam się, jak człowiek na własne życzenie może pracować w takim miejscu. Przecież to przebywanie z wariatami.
Ja też jestem wariatką – uświadamiam sobie po chwili. Taką samą jak wszyscy ci ludzie na filmach o zakładach psychiatrycznych. Pewnie też mam poczochrane włosy przysłaniające twarz, podkrążone oczy, zapadłe policzki i przerażające spojrzenie. Ciekawe, co mówią o mnie w szkole. Pewnie szepczą po kątach, że uczęszczali na lekcje z psychicznie chorą, że znana wszystkim Joslyn Howard zwariowała. Co teraz myśli o mnie Miriam i jej przyjaciółki, albo Cassie i Renée? Danielle pewnie ze mnie drwi, a z jej ust wydobywa się to okropne końskie rżenie.
– Przyniosłam twoje tabletki – mówi lekarka, kiedy nie otrzymuje żadnej odpowiedzi.
– Tabletki? – odzywam się. Może jednak pozwolą mi odejść. Tak byłoby dobrze.
– Joslyn… – kobieta spogląda na mnie ze zdziwieniem i radością. Nie wiem, z czego może się tak cieszyć. – Odezwałaś się. Pierwszy raz coś powiedziałaś.
No tak, rzeczywiście nie wydałam z siebie żadnego dźwięku, odkąd obudziłam się w szpitalu, a lekarze oznajmili, że zdołali mnie uratować. Wtedy czułam jedynie zmęczenie i ogromne rozczarowanie. Nie miałam ochoty rozmawiać również z pracownikami zakładu psychiatrycznego. Tak naprawdę na nic nie miałam ochoty. I nadal nie mam. Ale to przecież żadna nowość.
– Cudownie, że wreszcie postanowiłaś nawiązać ze mną kontakt. Jestem Megan. Wiem, że przedstawiałam się już kilka razy, ale nie odpowiadałaś.
– Tabletki. Jakie masz dla mnie tabletki? – pytam. Ze zdumieniem zauważam, że mój głos zmienił się od chwili nieudanego samobójstwa.
– Antydepresyjne.…
– Dużo?         
Przez chwilę Megan uważnie mi się przygląda, a potem wzdycha i bierze moje dłonie w swoje ręce. Dostrzegam, że palce mam zdecydowanie chudsze, a skóra stała się bardzo blada. Wyraźnie rysują się pod nią żyłki i zaczerwienienia.
– Joslyn, posłuchaj, nie dostaniesz tyle, by umrzeć. Jestem tu, żeby ci pomóc. Nikt w tym miejscu nie pozwoli, żebyś odeszła.
– Jakbyście w ogóle mnie tu potrzebowali. Przynajmniej mielibyście mniej kłopotów. Sala by się zwolniła…
Nie płaczę. Moje oczy są zupełnie suche. Właściwie odnoszę wrażenie, że już nigdy nie będę zdolna do urojenia łez. Nie mam siły czy energii, to się nie zmieni. Od teraz będę robotem bez emocji. Megan patrzy na mnie ze smutkiem i współczuciem. Jeszcze tylko tego brakowało.
– Nie potrzebujemy wolnej sali. A czy ty naprawdę tak o sobie myślisz? Jak o dziewczynie, która nikomu nie jest potrzebna?
– Po prostu to wiem – odpowiadam spokojnie. Nie wypowiadam tych słów z żalem czy wyrzutem. Przecież już dawno zaakceptowałam prawdę.
Mam wrażenie, że po nieudanej próbie samobójczej część mojej duszy nie powróciła. Jest jeszcze gorzej niż przed połknięciem tabletek, teraz pustka w sercu powiększyła się. Zaczynam drapać palcami rany na dłoni. Zanim Megan to zauważa, udaje mi się oderwać kilka większych strupów. Czuję znajome pieczenie, kilka kropel krwi pojawia się na skórze.
– Joslyn!
Rany błyskawicznie zostają przemyte wodą utlenioną i całą dłoń kobieta owija bandażem. Zauważam, że na nadgarstku, który jeszcze niedawno kaleczyłam żyletką, także widnieje opatrunek.
– Posłuchaj, nie możesz już więcej się okaleczać. W pokoju nie ma żadnych ostrych narzędzi, więc i tak nie zdołasz tego zrobić. Niedługo zresztą zrozumiesz, że twoje zachowanie niczemu nie służy. Wszystko wróci do normy.
– Do jakiej normy? – pytam spokojnie. – Całe życie jest bez sensu. Rodzimy się, żeby iść do szkoły, nasze istnienie pochłania nauka i nic nieznaczące spotkania z przyjaciółmi, oglądanie filmów, które niczego nie zmieniają. Potem trzeba pracować przez wiele lat, żeby mieć z czego utrzymać się na starość. Ale to jest dobre, przynajmniej coś robimy, choć jednocześnie to nas wyniszcza. A kiedy stajemy się starzy, nie pozostaje nam nawet praca. Wszystkie dni są takie same, a życie traci nawet pozory normalności i sensu. Czy właśnie do takiej normy mam wrócić? Czy bezsensowną egzystencję nazywacie tutaj normą?
– Problem w tym, że życie wcale nie jest takie, jakim je postrzegasz. Zapominasz, że istnieje jeszcze miłość, przyjaźń i wiele cudownych chwil. Możesz zwiedzać świat, poznawać nowych, wartościowych ludzi, tworzyć niezwykłe wspomnienia, robić szalone rzeczy…
Spoglądam na Megan i widzę, że ona naprawdę wierzy w to, co mówi. Bardzo przypomina mnie samą. Przecież kiedyś też cieszyłam się małymi rzeczami, postrzegałam świat jako idealny. Zawsze jednak następuje moment przebudzenia. Żal mi Megan, bo kiedyś też przejrzy na oczy, a jeśli jest wrażliwa, skończy z garścią tabletek w ręce.
– Mogę dostać leki? – pytam, ucinając temat. Nie chcę dyskutować o sensie życia, kiedy inni z góry narzucają mi, co powinnam myśleć.
Megan tylko wzdycha i podaje tabletki. Widać jest rozczarowana. Nie wiem, czego się spodziewała, że jedna rozmowa mnie uzdrowi? Jeśli stan patrzenia na życie i postrzeganie go takim, jakie jest, nazywa się chorobą, to nikt nie zdoła mnie wyleczyć. Nigdy już nie założę różowych okularów i nie będę się uśmiechać.
Połykam tabletki, popijam je wodą i przykrywam się kołdrą, którą Megan zdążyła puścić. Moim planem na resztę dnia jest sen albo przynajmniej leżenie w łóżku. Nic się nie zmieni, będzie tak, jak w domu, kiedy rodzice wychodzili, a ja leżałam i płakałam. Z tą tylko różnicą, że tym razem nie zamierzam uronić ani jednej łzy.
– O nie, nie będziesz leżeć. Pozwalałam ci na to przez tydzień, ale teraz już wystarczy.
Megan zdecydowanym ruchem wyrywa kołdrę i kładzie ją na brzegu łóżka. Poddaję się i stwierdzam, że właściwie nie muszę być przykryta. Denerwująca kobieta postanawia jednak nie odpuszczać. Stoi przy mnie ze skrzyżowanymi rękami i najwidoczniej na coś czeka. Mam okazję przyjrzeć się lekarce, czy kim ona właściwie jest, trochę uważniej.  Brązowe włosy, starannie upięte w koka, jasne oczy i smukła figurę. Nos prosty i lekko zadarty, a usta pełne i w ładnym kolorze. Megan nie prezentuje się może jak piękność z wybiegu, ale nie jest też brzydka, a jakiś błysk w spojrzeniu dodaje jej urody.
– Chodźmy się przejść. Może z kimś się zaprzyjaźnisz. Poznasz wiele osób. A wieczorem porozmawiasz z doktorem.
– Z doktorem? Masz na myśli psychiatrę, tak?
– Tak – odpowiada dziewczyna po chwili wahania. – Ale to wieczorem, teraz chodź. Zobaczysz, będzie fajnie.
– To ja już wolę spotkanie z psychiatrą – stwierdzam. Nie zamierzam się nigdzie ruszać. Wszystko wydaje się być lepsze od opuszczania czterech ścian i konfrontacji ze światem.
Megan kiwa głową i wychodzi. Pewnie zamierza przyprowadzić doktora zgodnie z moją prośbą. Najważniejsze, że nigdzie nie muszę wychodzić. Ponownie kładę się na łóżku i przykrywam kołdrą. Lustruję wzrokiem pomieszczenie, które w niczym nie przypomina mojego pokoju. Brak tu kolorowych ścian, zdjęć, pięknego antycznego wystroju. Jedynie pomalowane na biało mury i trzy drewniane meble – oto moja nowa codzienność.
Do sali znów wchodzi Megan tym razem w towarzystwie jakiegoś mężczyzny. Ma on około trzydziestu pięciu, czterdziestu lat. Uśmiecha się przyjaźnie, a wokół jego brązowych oczu widnieją zmarszczki. Włosy również są brązowe, ścięte na krótko, a na brodzie doktor ma kilkudniowy zarost. Biały fartuch opina dość pokaźny brzuszek, który wydaje się jeszcze większy za sprawą niskiego wzrostu mężczyzny.
– Witaj, Joslyn, jestem doktor Wilman. Megan powiedziała, że chciałaś ze mną porozmawiać.
– Nie, po prostu wolę rozmowę niż wychodzenie stąd – odpowiadam zgodnie z prawdą.
– Jesteś szczera – uśmiecha się mężczyzna. – Czy zawsze tak było? Chyba wcześniej  nie mówiłaś, co naprawdę myślisz.
– Nieprawda. Po prostu nie było nikogo, kto chciałby mnie słuchać – odpowiadam. – Dwa razy opowiedziałam o swoich problemach. Pewnej dziewczynie i swojemu tacie. Oboje zasnęli. Skoro nikogo nie obchodziłam, po co miałam po raz kolejny próbować? Pan i Megan jesteście pierwszymi osobami, które naprawdę się mną interesują.
– No widzisz, to już jakiś początek. Skoro nas interesujesz, to może inni też się o ciebie troszczą.
– Nie, nikogo więcej nie obchodzę. A wy po prostu jesteście w pracy.
– Naprawdę tak myślisz? – pyta doktor. – Uwierz mi, Joslyn, jest wiele ludzi, którym staramy się okazać wsparcie. I nie robimy tego tylko dla pieniędzy, to powołanie. Nikt, kto przebywałby w takim miejscu jedynie ze względu na korzyści materialne, nie wytrzymałby zbyt długo.
– No tak, raczej ciężko jest spędzać czas z samymi wariatami – odpowiadam.
– Jeśli ma się powołanie, to nie. A może zechcesz opowiedzieć o sobie? Właściwie nie mam pojęcia, co się dzieje w twojej głowie. Przeprowadziliśmy rozmowy z twoimi rodzicami i przyjaciółkami, ale to niewiele pomogło. Najwyraźniej byłaś bardzo skryta.
– To prawda. Nie chciałam obarczać problemami przyjaciółek. Mają własne zmartwienia.
– A nie sądzisz, że może one chciały, żebyś mówiła, co czujesz?
– Tak, chciały. Ale gdyby poznały prawdę, stałabym się dla nich ciężarem – przyznaję smuto. Nie czuję jednak potrzeby, by się rozpłakać. Takie emocje zdołały opuścić mnie raz na zawsze.
– Joslyn, pozwól, że cię o coś zapytam. Czy uważasz, że te dwie dziewczyny są twoimi prawdziwymi przyjaciółkami? Czy możesz to stwierdzić bez zastanowienia?
– Tak – odpowiadam.
– W takim razie nigdy nie byłabyś dla nich ciężarem. Wspierałyby cię i próbowały pomóc i nigdy nie zostawiłyby cię samej. Na tym właśnie polega przyjaźń. A teraz może opowiesz o tym, co działo się przez ostatnie miesiące? Jak się czułaś, co spowodowało twoją zmianę humoru?
– Naprawdę chce pan tego słuchać? – pytam ze zdziwieniem.
– Już ci mówiłem, Joslyn. W tym miejscu pracują ludzie z powołaniem. My zawsze chcemy słuchać.
Nie mam ochoty dłużej się wykłócać. Spoglądam jeszcze tylko na Megan. Czy powinna być w pokoju podczas moich konsultacji z psychiatrą? Uznaję jednak, że obecność dziewczyny mi nie przeszkadza. Jest miła i emanuje dobrocią oraz pragnieniem niesienia pomocy. Jeśli pragnie słuchać mojej historii, nie mam nic przeciwko. Wreszcie znalazł się ktoś gotowy nie zasnąć, gdy mówię.
– Kiedyś nie byłam taka. Zachwycałam się nawet najmniejszymi rzeczami…– rozpoczynam swoją opowieść, myśląc o kolorowych liściach.


Pierwsza konsultacja z psychiatrą trwała aż trzy godziny. W tym czasie zdążyłam opowiedzieć całą historię. Doktor i Megan wypytywali o Miriam, moje przyjaciółki i rodziców. Bardziej od zdarzeń interesowały ich uczucia. To była dla mnie dziwna odmiana, bo rodzice zazwyczaj słuchali jedynie o osiągnięciach, nigdy o samopoczuciu. O ile w ogóle zdarzyło im się ze mną porozmawiać. Teraz jednak mogłam mówić i czuć, że moje słowa kogoś interesują. To nie zmieniło niczego wewnątrz mnie, nie sprawiło, że nagle poczułam się lepiej, ale przynajmniej zdołałam opowiedzieć historię mojego smutku, rozpaczy i stopniowego popadania w depresję.
Tak, mam depresję. Doktor powiedział to dzisiaj, bo najwyraźniej nie chciałam dopuścić tej myśli do świadomości. Musiałam jednak przyznać rację lekarzowi. Jestem chora. Ludzie zdrowi nie trafiają do zakładów psychiatrycznych.
Ja i doktor Wilman mamy spotykać się codziennie o czwartej po południu i rozmawiać przez godzinę. Jeśli w innym momencie będę miała ochotę na pogawędkę, zawsze mogę udać się do Megan, chociaż dziewczyna i tak spędza mnóstwo czasu w moim pokoju.
– Chciałbym, żebyś po tej rozmowie wyszła z sali i spróbowała poznać innych pacjentów. Mamy tu miejsce na wypoczynek i rozwijanie zainteresowań, pokój gier i dużą stołówkę. Będziesz mogła się ze wszystkimi przywitać i może zdołasz zyskać przyjaciół – powiedział doktor, pod koniec naszej rozmowy.
– Nie chcę – odpowiedziałam stanowczo. – Wie pan, w swojej szkole byłam popularna…
– Słyszałem, twoje przyjaciółki mi powiedziały. I co, jakie to było uczucie?
– Kiedyś bardzo przyjemne. Wtedy dostrzegałam jeszcze w ludziach wiele pozytywnych cech. Próbowałam znaleźć chociaż chwilę, żeby zamienić słowo z każdym, kto tego chciał. Wiedziałam, że to nietrwałe znajomości, ale mimo wszystko cieszyłam się z powszechnego zainteresowania. Potem to zaczęło być męczące. Kiedy miałam zły humor, wiedziałam, że muszę udawać, bo na popularne osoby zwraca się szczególną uwagę.
– A co by się stało, gdybyś pokazała, że jesteś smutna? Myślisz, że nikt nie próbowałby ci pomóc?
– Nie, ludzie zaczęliby jedynie plotkować. Doktorze Wilman, nie chcę znów tego przeżywać. Czy muszę poznawać ludzi?
– Tak, Joslyn, sądzę, że powinnaś. Nie możesz bać się nowych kontaktów. Poza tym to od ciebie zależy, czy każdy będzie cię znał i miał ochotę na rozmowę. Nie musisz udawać, że kogoś lubisz, wystarczy znaleźć grupę osób, z którymi się zapoznasz i ograniczysz w ten sposób kontakty. To twoja decyzja, ale obiecaj, że spróbujesz.
Spojrzałam na doktora uważnie. Ta nasza długa rozmowa coś we mnie zmieniła. Uwierzyłam, że mężczyzna nie zrobi mi krzywdy tak jak Shane czy tata. Czułam, że mogę mu zaufać.
– Myślisz, że dasz radę już dzisiaj wyjść z pokoju?
– Mogę spróbować – kiwnęłam głową na znak zgody.
Doktor uśmiechnął się przyjaźnie. Rozmawialiśmy jeszcze chwilę, aż w końcu wyszedł do innego pacjenta i zostałam tylko z Megan. Teraz siedzę na łóżku i obserwuję dziewczynę, która właśnie pojawiła się w progu z jakimś przedmiotem w dłoni.
– Proszę, może chcesz się przejrzeć i uczesać, zanim wyjdziesz? – pyta.
Niepewnie chwytam w dłoń lusterko i spoglądam na swoje odbicie. Jestem bardzo blada, wychudzona i właściwie przypominam nieco dziewczynkę z filmu „The Ring”. Typowa ze mnie psychopatka, ale nic nie mogę na to poradzić. Przypatruję się cieniom pod oczami, zapadłym policzkom. Włosy nadal mienią się tysiącami odcieni, chociaż teraz są wysuszone i zniszczone.
– Masz piękne oczy – mówi Megan, chwytając w rękę szczotkę i rozczesując moje kosmyki. – Nigdy wcześniej takich nie widziałam. Są w nich wszystkie możliwe kolory tęczówek.
– Kiedyś były ładniejsze, mniej wyblakłe – mówię, spoglądając ponownie w lusterko. Muszę się przyzwyczaić do widoku samej siebie, do tej nowej, przerażającej mnie.
– Nie martw się, wkrótce znów nabiorą więcej barw. Zmienią się, kiedy ty wydobrzejesz. Ale i tak są piękne – Megan spogląda na mnie z uwagą. Ja tymczasem patrzę w lusterko. Teraz, z uczesanymi włosami, wyglądam chociaż trochę lepiej. Odkładam mały przedmiot i spoglądam na dziewczynę. – Idziemy poznać innych pacjentów? – pyta Megan z lekkim uśmiechem.
– Tak – odpowiadam, chociaż czuję zdenerwowanie. Powoli wstaję z łóżka.


Niepewnie idę korytarzem, rozglądając się dookoła. Wszystko jest dla mnie nowe, inne i trochę przerażające. Czuję strach kiełkujący w sercu. W miejscu zupełnie dla mnie obcym jestem bezbronna. Pozostaje jedynie nadzieja, że Megan będzie mnie strzec.
Wchodzimy do pokoju, w którym każdy może rozwijać własne zainteresowania. Dostrzegam aparat fotograficzny, lornetki do obserwowania ptaków, kartki i długopisy oraz mnóstwo innych rzeczy. Jakaś dziewczyna właśnie coś pisze. Błyskawicznie tworzy kolejne zdania, jej ręka pewnie sunie po papierze. Gdzieś z boku młody chłopak siedzi ze słuchawkami na uszach i kiwa głową w rytm słyszanych dźwięków. Dostrzegam sztalugi i szkicowniki znajdujące się kącie sali. Pospiesznie odwracam wzrok. Nie chcę mieć już nigdy więcej do czynienia z zajęciami plastycznymi.
Postanawiam skorzystać z rady doktora Wilmana i znaleźć kilka osób, z którymi się zaznajomię. Od pozostałych będę się trzymać z daleka, nie czuję potrzeby rozmawiania ze wszystkimi pacjentami. Nie mam jednak pojęcia, do kogo podejść. Wtedy jednak do moich uszu docierają dźwięki fortepianu. Odwracam głowę i dostrzegam piękny instrument stojący pod ścianą. Okazuje się, że to nie fortepian, ale pianino. Nic dziwnego, nigdy nie odróżniałam brzmienia tych dwóch instrumentów. Jakaś niezwykle chuda dziewczyna o platynowych włosach gra z zamkniętymi oczami. Jej ręce suną po klawiaturze, tworząc istną sztukę. Podchodzę bliżej.
– To było piękne – mówię, kiedy muzyka milknie i dziewczyna unosi powieki. Ze zdziwieniem uświadamiam sobie, że naprawdę tak myślę. Nie sądziłam, że kiedykolwiek coś wyda mi się ładne.
– Dziękuję. Mam na imię Ginewra – odpowiada nieznajoma.
– A ja jestem Joslyn – nieśmiało wyciągam rękę na powitanie.
– Jesteś tą nową, prawda? – pyta. W odpowiedzi kiwam głową. – Chciałabyś poznać moich znajomych? Na początku jest ciężko, kiedy nie ma się z kim porozmawiać.
– No nie wiem… – waham się.
– Spokojnie, są bardzo mili. Charlotte, James, chodźcie tu!
Chwilę później podchodzi do nas dwójka nastolatków. Chłopak jest ode mnie nieco starszy, dziewczyna natomiast wygląda na młodszą, chociaż równie dobrze może być moją rówieśniczką. Przyglądam się przyjaciołom Ginewry w milczeniu. Oni również uważnie lustrują mnie wzrokiem.
Charlotte ma długie, proste i poczochrane włosy. Są koloru bezgwieździstej nocy i kontrastują z białą, porcelanową cerą. Prosta grzywka zasłania brwi i podkreśla błękit oczu. Dziewczyna przypomina mi trochę lalkę. Uśmiecha się niepewnie, jakbym napawała ją strachem i w tym momencie uświadamiam sobie, że nie tylko ja czuje się nieswojo.
Chłopak ma orzechowe oczy i kręcone włosy. Ciemna karnacja i rysy twarzy świadczą o włoskim pochodzeniu. James jest nieco wychudzony, ale całkiem przystojny. Zastanawiam się, czemu trafił w takie miejsce, jaką przeszłość skrywa on i dwie dziewczyny.
– Jestem Joslyn – powtarzam z nieco większą pewnością. – Nie wiem, czy wypada spytać, ale czemu tu jesteście?
– Ja mam anoreksję – mówi Ginewra. Odpowiedź wcale mnie nie zaskakuje. Trudno nie dostrzec, że dziewczyna zmaga się z niedowagą.
Tymczasem Charlotte podchodzi bliżej i wyciąga ręce. Przez chwilę czuję strach i nie wiem, co robić, ale ona tylko chwyta moje włosy i zaczyna zaplatać je w warkocz, nucąc coś pod nosem. Po chwili zawiązuje czerwoną wstążkę i lekko się uśmiecha.
– A ja mam schizofrenię. Czasem widzę albo słyszę rzeczy, których tak naprawdę nie ma. Wtedy wariuję. Odnoszę wrażenie, że gonią mnie straszni ludzie i próbują zabić. Gra Ginewry mnie uspokaja.
Nigdy nie spotkałam kogoś ze schizofrenią. Ale właściwie nigdy nie widziałam również anorektyczki. Na zdjęciach owszem, ale nie w prawdziwym życiu.
– Mamy ze sobą trochę wspólnego – uśmiecha się James, wskazując na moją owiniętą bandażem rękę. Z jakiegoś powodu doskonalę zdaję sobie sprawę, że chłopak wie, co kryje się pod opatrunkiem. – Czułem się bardzo nieszczęśliwy. Miałem problemy. Skoczyłem z mostu. Jakimś cudem mnie uratowali. A ty, podobno postawiłaś na tabletki?
Kiwam głową. Już nie jestem śmiałą Joslyn, która z każdym potrafi nawiązać rozmowę i przyciąga spojrzenia ciekawym ubraniem. Zmieniłam się, cała moja osobowość gdzieś uciekła, a ja zostałam rzucona w obce środowisko, czując się jak zagubione i przerażone zwierzę. Staram się przezwyciężyć strach i znów nauczyć się trudnej sztuki konwersacji i zawierania nowych znajomości.
– Masz piękne włosy – mówi nagle Charlotte, przerywając ciszę i patrząc na mnie z uwagą. – Cała jesteś piękna.
– Dziękuję – odpowiadam i usiłuję się uśmiechnąć, jednak nie potrafię. – Ginewra, zagrałabyś coś jeszcze? – pytam, wskazując na pianino.
– Jasne – dziewczyna rusza w stronę instrumentu i pomieszczenie znów wypełniają cudowne dźwięki.
Charlotte nadal uważnie na mnie patrzy. Jej niebieskie oczy błyszczą fascynacją. Dziewczyna nuci melodię, którą gra Ginewra i lekko się uśmiecha. No tak, czarnowłosa nie jest przecież nieszczęśliwa, czasem ma jedynie halucynacje. Chciałabym być taka jak ona. Może chwilami bym się bała, ale za potrafiłabym się uśmiechać.
– James…
– Tak, Charlotte?
– Powiedz Joslyn, że jest piękna – prosi dziewczyna.
– Joslyn jest bardzo piękna – mówi chłopak, patrząc prosto na mnie. Nie czuję się ładna z worami pod oczami i bladą skórą pełną zanieczyszczeń,. Charlotte i James zdają się jednak nie dostrzegać tego wszystkiego. – Jest bardzo piękna i na pewno doskonale zdaje sobie z tego sprawę – dodaje jeszcze, a ja czuję ciepło w sercu, bo pierwszy raz od dawna usłyszałam coś miłego.


Znów mam konsultację z doktorem. Tym razem przyszłam do jego gabinetu. Już trochę chętniej wychodzę z pokoju, chociaż i tak wolałabym siedzieć cały dzień w łóżku, zagrzebana pod kołdrą. Doktor wydaje się jednak zadowolony z postępów, jakie czynimy. Chyba po prostu naiwnie wierzy, że kiedyś zdoła mnie wyleczyć.
– Powiedz, Joslyn, co słychać u twoich znajomych? Słyszałem, że zaprzyjaźniłaś się z Charlotte, Ginewrą i Jamesem…
– To chyba nie jest przyjaźń. Znam ich zbyt krótko. Dopiero niecałe trzy tygodnie – odpowiadam spokojnie.
– Są różne rodzaje przyjaźni. Nie wszystkie muszą być tak silne jak ta z Cassie i Renée.
Imiona przyjaciółek sprawiają, że w wyobraźni widzę ich twarze. Roześmiana czarnowłosa dziewczyna, która biega po ulicy, głośno krzycząc i poświęcająca się siatkówce Cassie. Cudowne przyjaciółki, które zawiodłam, okłamałam i których pewnie już nigdy nie zobaczę. Nie chcę jednak o tym myśleć. Nie teraz. Nie, kiedy jestem u doktora.
– Tęsknisz za nimi, prawda? – pyta, najwidoczniej zauważywszy wyraz mojej twarzy.
– Tak. Ale nie chcę o tym rozmawiać.
– Dobrze. Możemy pomówić o czymś innym. Na przykład o twoich znajomościach tutaj. No cóż, nie zaskoczył mnie twój wybór. Co prawda przebywa tu wiele nastolatków, ale ta trójka ma niezwykłe osobowości. Wiedziałem, że podświadomie coś cię do nich przyciągnie. Nadal potrafisz zauważać bogate wnętrza, choć sądzisz, że już ten dar zatraciłaś.
– To przypadek. Ginewra grała na pianinie. Spodobało mi się, więc podeszłam.
– Możesz to nazwać przypadkiem. Ja mam inne zdanie – uśmiecha się przyjaźnie doktor. Próbuję odpowiedzieć tym samym, ale wychodzi z tego jedynie krzywy grymas. – Nie przejmuj się – pociesza mnie mężczyzna. – Wszystko przyjdzie z czasem. Kiedyś będziesz się śmiać bez przeszkód. I to bardzo głośno.
Nie wierzę w to zapewnienie, nikt nie będzie mi w stanie pomóc. Nie chcę jednak sprawiać zawodu doktorowi Wilmanowi, chociaż prosił, bym mówiła mu wszystko. Nie mam zamiaru po raz kolejny kogoś rozczarować.


– Czemu już nie malujesz? – pyta Megan, kiedy składa pościel w moim pokoju i otwiera okno, by do pomieszczenia dostało się trochę świeżego powietrza.
– Malowałaś? – pyta Ginewra z zainteresowaniem.
– Nie, tylko rysowałam. Nie radzę sobie z farbami. Zresztą rysowaniem też już się nie zajmuję. Kiedyś wyrzuciłam wszystkie szkice przez okno. Skończyłam ze sztuką.
– Uważam, że to niemądre rozwiązanie. Szkicowanie jest świetnym sposobem na wyrażanie uczuć – mówi Megan.
Odwracam się w stronę kobiety i pragnę, by zdołała zrozumieć moje spojrzenie. Ja po prostu nie mogę wrócić do rysowania. Nie chcę znów zacząć się łudzić, że moje istnienie ma jakiś sens. Nie chcę myśleć, że zostałam wyleczona. To wcale nie będzie uzdrowienie, ale omamienie, przysłonięcie oczu różowymi okularami.
– Joslyn, musisz zacząć rysować. Masz duszę artystki! – wykrzykuje Charlotte i ciągnie mnie za ręce. Wstaję z łóżka, a ona zaczyna kręcić się ze mną w kółko i głośno śmiać. – A może Ginewra będzie grała, a ty narysujesz ilustracje do melodii, co ty na to?
– To świetny pomysł – zgadza się blondynka, a Megan kiwa głową.
– Chętnie zobaczyłbym twoje prace. Na pewno masz talent – wtrąca James.
Megan tymczasem podaje mi zupełnie nowy szkicownik oraz piórnik. Znajdują się w nim gumka do mazania, dwa węgielki i mnóstwo ołówków.
– Doktor powiedział, że na pewno w końcu zechcesz z tego skorzystać – wskazuje na przybory do rysowania. – Może właśnie nadeszła ta chwila.
Wpatruję się w pustą kartkę i czuję bezsilność. Siadam na podłodze, a moi znajomi przyglądają się temu z niepokojem. Wiem, że nie rozumieją, co się ze mną dzieje. Jak mam wytłumaczyć, że nie chcę się znów łudzić? Pożegnałam rysowanie, a przede wszystkim zapomniałam, jak to się robi.
– Nie wiem, czy jeszcze coś potrafię. Chyba nie zdołam zilustrować twojej pięknej muzyki. Ginewro. To zbyt wiele.
– Nie szkodzi. Nie musisz tego robić dzisiaj, ale kiedyś na pewno ci się uda. Może już za kilka dni – odpowiada dziewczyna, chwytając mnie za rękę.
– Może zacznij od czegoś łatwiejszego. Narysuj coś, co widzisz. Narysuj mnie – prosi James. – Jeśli pozwolisz, bardzo chętnie zatrzymam potem twoją pracę.
– Chyba nie będę umiała uchwycić wszystkich konturów – odpowiadam. Unoszę dłoń i lekko przesuwam palcem po policzku chłopaka. Rysuję linie wzdłuż kości policzkowych, naokoło oczu, starając się wszystko poczuć, zobrazować. – To zbyt wiele.
– Dasz radę – uśmiecha się James.
– Zobacz! – wykrzykuje podekscytowana Charlotte. – Znalazłam ołówki – mówi, ściskając w ręce piórnik. – Znalazłam je dla ciebie! Teraz zdołasz zrobić wszystko!
Próbuję odpowiedzieć uśmiechem, ale nie potrafię. Mimo wszystko jestem jednak wdzięczna za okazane wsparcie. To cudowne, że James tak bardzo różnie się od Shane’a, że aż pięć osób w szpitalu gotowych jest ze mną rozmawiać. Doktor twierdzi, że nowi znajomi wywierają na mnie dobry wpływ, ale ja również im pomagam.
– Ginewra zaczęła więcej jeść – powiedział kilka dni temu. – A James częściej się uśmiecha i jestem przekonany, że to twoja zasługa.
Chwytam w rękę szkicownik i ołówek, który z wielką radością podaje mi Charlotte. Pierwsza kreska wychodzi krzywa i niepewna. Ze złością wyrywam kartkę i ciskam ją na ziemię, a Megan szybko podnosi papier i wyrzuca do śmieci. Znajomi dodają mi jednak otuchy, mówią, że tym razem się uda. Nie wierzę w to, ale zauważam, że tym razem linia wyszła taka, jaka być powinna.
Zaczynam niepewnie dorysowywać kolejne kreski. Po chwili powracają wspomnienia, robię coś doskonale mi znanego. Tworzę. Znów wiem, co to sztuka. Nie jestem pewna, czy rysowanie jest czymś właściwym, czy może powinnam się go obawiać. Ufam jednak Megan i ufam trójce znajomych w moim pokoju. Muszę, bo jeśli przestanę, nie wytrzymam w tym miejscu ani chwili dłużej.         
            
                

8 komentarzy:

  1. Ej, ale chyba wszystko nie będzie dobrze, co? Bo tak będzie nudno...
    Co ja czytam piszesz coś jeszcze? Dawaj adres, dawaj adres!
    Charlotta... Przydałaby się akcja z jakimś napadem jej.
    Ooo! I rodzice Jo. Roezice Jo!
    A tak w ogóle to zajrzyj:
    historia-kosmy.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja właśnie wróciłam z wakacji, nadrabiam zaległości i proszę bardzo - rozdział także i u Ciebie ;))
    Cóż, cieszę się, że Joslyn przeżyła, bo należało jej się to. Była zwyczajnie zagubiona i potrzebowała pomocy, a nie śmierci. Śmierć nie była jedynym rozwiązaniem, bo ona nie pomaga w życiu. Dlatego jestem szczerze ucieszona, że Jo żyje. Może zakład psychiatryczny nie jest szczytem jej marzeń, ale na pewno pomoże jej wyjść na prostą i wyleczyć się z depresji. To ciężka choroba, ale da się z niej wyjść, tym bardziej, gdy poznaje się ludzi, którzy mają problemy podobne do twoich, takich jakimi dla Jo są Charlotte, James i Ginewra. Co prawda tylko James ma depresję, ale pozostała dwójka także jest chora.
    Poza tym: mimo że w rozdziale wiele wspominasz o Reneé i Cassie brakuje mi jakiejś rozmowy z nimi. Domyślam się, że nieuchronnie padłoby pytanie "czemu nic nam nie powiedziałaś?". Chciałabym przeczytać o tym jak zareagowałaby na to nasza Jo. Mam nadzieję, mimo wszystko mam nadzieję, że Koszmar na jawie zakończy się dobrze. Rodzice Joslyn spieprzyli sprawę, chciałabym też zobaczyć ich konfrontację z córką, bo to jest także ich wina. Gdyby nie oni, wszystko mogłoby wyglądać zupełnie inaczej, Jo mogłaby być przeciętnie szczęśliwa, ale szczęśliwa. Bo oni wymagali od niej zbyt wiele, chcieli z niej zrobić perfekcyjnego robota bez uczuć, a przecież tak nie można. Zbyt wielkie wymagania prędzej czy później doprowadzą do buntu lub depresji.

    Czekam niecierpliwie na następny rozdział i chętnie przekonam się o tym, jak napiszesz Bunt, bo to chyba będzie o Miriam, tak? Ciekawa jestem jej historii, bo właściwie dlaczego jest aż tak zbuntowana?

    Pozdrawiam serdecznie ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Kiedy przeczytam pierwsze słowa, kamień spadł mi z serca. Odratowali ją. Tak bardzo się z tego cieszę. Wiem, że Joslyn czuje się przygnębiona tym wszystkim. Wiele przeżyła, myślała, ze świat dla niej już nie istnieje, że byłby lepiej, gdyby jednak umarła... pożegnała się ze światem.

    Ale pierwsze kroki do powrotu są najważniejsze. Doktor, Megan i trójka przyjaciół, których zapoznała, na pewno pomogą jej się z tego wykaraskać. Z dnia na dzień pewnie powróci do dawnego życia. Wierzę w to głęboko. Cieszę się, że Charlotte, Ginevra i James są dla niej bardzo mili, że podnoszą ją na duchu i sprawili, że dziewczyna ponownie zaczęła rysować.

    Podobał mi się bardzo rozdział i czekam niecierpliwie na kolejny :) I ciekawa jestem już Twojego nowego opowiadania. ;)

    Pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń
  4. Muszę szczerze powiedzieć, że to mój ulubiony rozdział, jeśli chodzi o to opowiadanie. Ale wszystko po kolei.
    Tak jak myślałam, Joslyn została uratowana. W sumie to zastanawiałam się, jakby to było, gdyby próba samobójcza doszła do skutku, jednak ostatecznie cieszę się, że dziewczyna przeżyła. Oczywiście zakład psychiatryczny nie jest zbyt przyjemnym miejscem, ale z tego co widzę, nastolatka trafiła w ręce naprawdę miłych ludzi i zaczyna stopniowo zwalczać swoją depresję. Ona jeszcze tego nie widzi, ale ja już dostrzegam poprawę. Sam fakt, iż powróciła do rysowania, jest teraz czymś przełomowym w jej życiu.
    Zarówno doktor, jak i Megan zrobili na mnie bardzo dobre wrażenie. Są to nie tylko specjaliści znający się na rzeczy, ale również mili ludzie, którzy potrafią wysłuchać czy doradzić. Cieszę się, że jo znajduje się pod opieką kogoś takiego. W innym wypadku może wciąż leżałaby na łóżku, nie robiąc kompletnie nic. Tymczasem w jej zachowaniu zaczynają się pojawiać pierwsze przebłyski pełne nadziei.
    Polubiłam również grupkę nowych znajomych głównej bohaterki. Zwłaszcza Charlotte - wydała mi się interesująca już z wyglądu, ponadto ciekawi mnie jej choroba, jakkolwiek głupio to brzmi. Ale Ginewra i James również są fantastyczni. Może cała trójka nie jest w stanie zastąpić Joslyn Cassie i Renee, jednak widać, że wszyscy sobie nawzajem pomagają własnym towarzystwem. Może kiedyś cała czwórka opuści szpital, wracając do pełni zdrowia, a ich znajomość może to nawet przetrwa? Byłoby fantastycznie.
    Czekam niecierpliwie na ciąg dalszy <3

    OdpowiedzUsuń
  5. Mam takie dziwne wrażenie, że czytam zupełnie inne opowiadanie. Chyba dlatego, że przyzwyczaiłam się bardzo do świata Joslyn. Jej szkoły, znajomych i domu rodzinnego. A teraz nagle szpital psychiatryczny. Szczerze mówiąc, myślałam, że nasza główna bohaterka umrze, a reszta rozdziałów będzie napisana z perspektywy jej znajomych, którzy zrozumieją, jak bardzo Josie potrzebowała ich pomocy. Wiem, jestem straszną pesymistką xD
    Tutaj wszystko jest takie odmienione... w gruncie rzeczy psychiatryk z Twojego opowiadania jest bardzo pozytywnym miejscem, dającym nadzieję na lepsze. Nigdy go sobie nie wyobrażałam w ten sposób xD Już polubiłam nowych przyjaciół Joslyn! A szczególnie Jamesa... kto wie, może w przyszłości wyjdzie z tego coś więcej?
    Szkoda, że główna bohaterka nie chce spotkać się z Renee i Cassie. Przecież im na niej zależało! Mam nadzieję, że wkrótce dziewczyny będą miały okazję ze sobą porozmawiać.
    Pozdrawiam :* Jak już mówiłam, rozdział inny i dlatego taki genialny.

    OdpowiedzUsuń
  6. super blog!!! ;3 czekam z zniecierpliwieniem na ciąg dalszy!! ;***

    OdpowiedzUsuń
  7. "ale za potrafiłabym się uśmiechać" - za to (chyba, najprawdopodobniej)
    Powróciłam do czytania z samego rana. A poważnie, to jestem przerażona, że tak szybko się obudziłam, bo od rana mam kurs językowy,a od godziny 19 mam nockę 12-godzinną. Zasnąć jednak już nie mogę, więc postanowiłam poczytać.
    Szczerze, to sama nieco inaczej wyobrażam sobie zakład psychiatryczny, sama mam z nim inne wspomnienia (miałam okazję być gościem takiego miejsca). No ale Polska znacznie różni się od Ameryki, tak więc...
    szybko znalazła przyjaciół, ale chorzy przystają do chorych, nieszczęśliwi do nieszczęśliwych, alkoholik do alkoholika, to akurat bardzo typowe widoczne nawet w obserwacji, choćby tej szkolnej. Wystarczy zaobserwować grupki jakie tworzą się w każdej klasie i dostrzec z czego one wynikają.

    OdpowiedzUsuń
  8. Nie wiem jak to wygląda w Ameryce, w Polsce są nieco inne realia szpitali psychiatrycznych i przede wszystkim podejścia do pacjenta. J trafiła jednak bardzo dobrze i tylko jej pozazdrościć takiej opieki, klimatu i przyjaciół.
    Co do przyjaciół, są różnobarwni, jednak czuć w nich to takie otumanienie przez leki, podejście, jakby bujali w obłokach. Jos wydaje się być najbardziej trzeźwa - i tu mi brakuje tego, że ona nie ma takiego uczucia, jakby na siłe emanowała w niej radość. Jeśli dostaje antydepresanty, to tak mniej więcej to działa, że jest ci smutno, ale w środku masz ochote się cieszyć, chociaż wiesz, że to sztuczne jak cholera.

    OdpowiedzUsuń