Czasami trzeba usiąść obok i czyjąś dłoń
zamknąć w swojej dłoni, wtedy nawet łzy będą smakować jak szczęście
~ Wacław Buryła
Siedzę na łóżku w swoim
pokoju i patrzę na kartki papieru, które trzymam w dłoniach. Tak, zaczęłam
nazywać salę szpitala psychiatrycznego „moim pokojem”. Nie pamiętam już świata
przed połknięciem tabletek i nieudaną próbą samobójczą. Zaczęłam nowe życie
otoczona bielą, jak przystało na psychicznie chorą osobę.
Znów rysuję. Dzięki
wsparciu Charlotte, Jamesa i Ginewry udało mi się powrócić do wyrażania siebie
na kartkach papieru. Megan często przesiaduje w pokoju, kiedy jest już późno i
inni pacjenci nie mogą mnie odwiedzać. Wtedy sadowię się na łóżku ze
szkicownikiem na kolanach i rozmawiam z kobietą. Tak wyglądają wszystkie moje
dni – jedynie konwersacje i rysowanie. Mimo wszystko lepsze takie życie niż
ciągłe leżenie w łóżku. Przynajmniej czas szybciej mi mija, a kolejne godziny
upływają, coraz bardziej przybliżając mnie do upragnionej śmierci.
– Naprawdę chcesz
umrzeć? – zapytał któregoś dnia doktor Wilman. – Dlaczego? – dodał, kiedy
pokiwałam głową.
– Pamięta pan, jak
opowiadałam, że ten świat nie ma sensu? Że pracujemy, uczymy się i nic więcej?
Nie chcę się męczyć. Zanim trafiłam tutaj, spędziłam wiele tygodni, próbując
jakoś funkcjonować. Jedynie leżałam w łóżku albo ślęczałam przed telewizorem.
No i chodziłam do szkoły. Ale to wszystko. Ciągle czułam się zmęczona.
– Megan często powtarza,
że się mylisz. Jest jeszcze miłość, przyjaźń, wspomnienia i cudowne rzeczy,
które można robić. Ona ma całkowitą rację. Kiedyś ty też to zrozumiesz. Już
niedługo – odpowiedział doktor, a ja kiwnęłam głową, bo tak wypadało. Nadal
miałam nienaganne maniery, w końcu wychowywano mnie na ideał.
Delikatnie obrysowuję
palcami kontury rysunku. Widnieje na nim Charlotte. Te same piękne oczy, buzia
porcelanowej lalki, prosta grzywka, uśmiech małego dziecka. Odkładam szkic na
bok i patrzę na następny. Jest na nim James. Nie ten z mojego pierwszego
rysunku. Tamtą pracę chłopak powiesił w swoim pokoju. W przeciwnym razie jego
sala byłaby identyczna z moją. Inaczej jest w przypadku Charlotte. W jej pokoju
na ścianach znajduje się pełno kolorowych wstążek. Dziewczyna lubi je wieszać,
wiązać na ręce. Zawsze nosi przy sobie te małe kawałki materiału i wplata je w
moje włosy.
Kolejny szkic
przedstawia Ginewrę. Jej jasne kosmyki są poczochrane i dziewczyna uśmiecha się
lekko, w ręku trzymając babeczkę. Pamiętam, jak jadła ją na stołówce i
wyglądała na naprawdę szczęśliwą. Zastanawiałam się wtedy, dlaczego ciągle się
głodzi, skoro jedzenie sprawia jej taką przyjemność. Nie śmiałam jednak o to
zapytać, w obawie, że Ginewra poczuje się zawstydzona i odłoży słodycz na
talerzyk.
Mam też inne rysunki. Na
wielu są moi znajomi, kilka prac to także wizerunki Megan i doktora Wilmana. Oprócz
tego rysuję innych pacjentów zakładu psychiatrycznego oraz personel. Tutejsze
kucharki były zachwycone moimi pracami. Jeden z rysunków wisi teraz w kuchni
oprawiony w ramkę.
Kilka dni temu zaczęłam
kierować się wyobraźnią. Pierwszą osobą, która to zauważyła, była Megan.
Przyszła wymienić pościel i dostrzegła szkic pięknego ogrodu, po środku którego
stała dziewczyna. Zachwycona kobieta pobiegła po doktora, który uśmiechnął się
i powiedział, że poczyniłam postępy. Nie mam pojęcia, jak te rysunki miały odmienić
moje życie. Nadal nie widzę sensu w kolejnych dniach, po prostu robię to, co
każe doktor i Megan. To nie oznacza, że jestem szczęśliwa. Wciąż nie potrafię
się uśmiechać, moja twarz zawsze wyraża smutek. Nie pamiętam też brzmienia
własnego śmiechu.
Do pokoju wchodzi Megan.
Podaje mi wodę i tabletki. No tak, muszę je zażywać każdego dnia. Nie czuję,
żeby pomagały, ale nic na ten temat nie wspominam, bo nie chcę, by ktoś znów
czuł się zawiedziony.
– Joslyn, posłuchaj,
twoi rodzice tu są. Zaraz przyjdą.
Czuję, że zaczynam się
denerwować. Serce przyspiesza, oddech staje się nierówny, a dłonie wilgotne.
Nie chcę, by mama i tata przyszli, nie chcę ich widzieć. Udawałam, że obudziłam
się w nowym świecie, że moi rodzice po prostu nie istnieją.
– Wyprowadź ich – mówię
beznamiętnym tonem. – Nie będę z nimi rozmawiać.
– Ale, Joslyn…
Widzę rodziców, którzy
już stoją w progu. Wyglądają zwyczajnie, w ogóle nie zmienili się przez miesiąc
naszej rozłąki. Najwidoczniej niezbyt ich obeszło to, co się ze mną stało.
Inaczej dostrzegłabym jakieś oznaki – utratę wagi, zmęczenie… To kolejny dowód
na to, że nie powinnam pozwolić na odwiedziny.
– Wyprowadź ich, Megan.
Oni mnie nie chcą. Nie kochają mnie. Nic ich nie obchodzę. Nigdy nie
obchodziłam. Nie kochają mnie, nie obchodzę ich, nigdy nie obchodziłam. Nigdy
nie obchodziłam, nigdy nie obchodziłam, nigdy nie obchodziłam… Nie obchodziłam!
Wyprowadź ich, wyprowadź!
Zaczynam się miotać,
wpadam w szał i krzyczę rodzicom prosto w twarz prawdę, której dotąd nie miałam
odwagi powiedzieć. Megan poddaje się i nakazuje mamie i tacie, aby opuścili
pomieszczenie, a potem zamyka drzwi. Przytula mnie i zaczyna się kołysać w
jednostajnym rytmie. Głaszcząc mnie po głowie, powtarza, że wszystko będzie
dobrze.
Rebeca Howard wkroczyła
do gabinetu doktora, głośno stukając obcasami swoich drogich butów. Mąż szedł z
tyłu i jak zwykle przepuścił ją w progu. Nigdy nie brak mu było manier, właśnie
dlatego zwróciła na niego uwagę, kiedy się poznali.
Doktor Wilman siedział
przy biurku i na widok państwa Howard lekko się uśmiechnął. Rebeca nie uczyniła
jednak tego samego. Zacisnęła usta tak, że tworzyły wąską kreskę i usiadła
sztywno na krześle, krzyżując nogi w kostkach. W ten sposób siadają perfekcyjne
kobiety, takie, które w żadnej sytuacji nie zapominają o dobrym wychowaniu.
– Witam. Pewnie
domyślają się państwo, czemu chciałem porozmawiać – zaczął mężczyzna. Rebeca
wiedziała doskonale, jaki jest powód ich spotkania. Nikt nie musiał jej niczego
wyjaśniać.
– Tak. Chodzi o to, że
nasza córka nie chce nas znać. Wykrzyczała nam właśnie w twarz, że jesteśmy
okropnymi rodzicami. Panie doktorze, co się z nią stało? Jak do tego
wszystkiego doszło? Czy to przez szkołę? To było doprawdy okropne środowisko,
jak w każdym publicznym liceum. Chciałam zapisać córkę do prywatnego ośrodka,
ale ona się nie zgadzała. A szkoda, może wtedy udałoby się uniknąć tych
wszystkich kłopotów…
– Zastanawiam się, jak
delikatnie wszystko wyjaśnić… – zaczął mężczyzna, z niepokojącym wyrazem
twarzy. – Obawiam się, że to nie środowisko szkolne było przyczyną depresji.
– W takim razie co? –
zapytała Rebeca. Jej mąż milczał i tylko słuchał. Nigdy nie był gadatliwy.
Właściwie bardzo jej to odpowiadało. Lubiła sama załatwiać wszystkie sprawy,
rozstawiać ludzi po kątach i dyrygować każdym przedsięwzięciem. Mąż natomiast
był cudowny właśnie dlatego, że zazwyczaj zgadzał się z każdym jej słowem. – Co
takiego wywołało ten stan, panie doktorze?
– Nie chcę, żeby to
zabrzmiało brutalnie, ale to państwa zachowanie było główną przyczyną próby
samobójczej.
– Jak pan śmie?! – przez
chwilę kobieta zapomniała o dobrych manierach i dała się ponieść emocjom.
Pierwszy raz od bardzo dawna podniosła głos. Trudno było ją wyprowadzić z
równowagi. – Sugeruje pan, że moja córka próbowała się zabić, bo jestem złą
matką? Czy właśnie to chce pan powiedzieć? Uważa mnie pan za złą matkę?!
– Tak, jeśli mam być
szczery, była pani zdecydowanie za surowa dla swojego dziecka.
– Lepiej być surowym niż
pozwalać na wszystko. Potem skończyłaby jako prostytutka i tyle byłoby z tego
mniej surowego wychowania – warknęła kobieta. Jej maniery chwilowo gdzieś
zniknęły, ale kompletnie jej to nie obchodziło.
– No dobrze, może po
prostu przejdę do sedna sprawy. Przepraszam, jeśli źle mnie pani zrozumiała.
Nie chciałem nikogo obrazić. Muszę jednak zasugerować wprowadzenie pewnych
zmian, jeśli chcą państwo pomóc córce.
– Jakich zmian? –
zapytała Rebeca Howard nieco już spokojniejszym tonem.
– Myślę, że państwo sami
będą to wiedzieć najlepiej.
– Niby skąd? – prychnęła
kobieta. – Przecież nie mamy pojęcia, co się kłębi w głowie psychicznie chorej
dziewczyny. To pan jest specjalistą i powinien nam udzielić jakichś wskazówek.
– Jest pani w błędzie.
Zaraz wszystko się wyjaśni. Będą się musieli państwo zdać na intuicję i
interpretację tego, co usłyszą. Codziennie rozmawiam z Joslyn o jej
samopoczuciu, problemach i przeszłości. A przede wszystkim o uczuciach.
Chciałbym odtworzyć teraz kilka fragmentów tych rozmów. Myślę, że będzie to
bardzo pomocne w obecnej sytuacji.
Doktor od razu uruchomił
odpowiedni program na komputerze. Nacisnął przycisk i z głośników popłynął głos
pacjentki. Brzmiał inaczej niż głos Joslyn, który pamiętała Rebeca Howard. To
jednak niewątpliwie była jej córka, po prostu jakaś inna, odmieniona.
Dziewczyna zaczęła opowiadać o tym, co działo się w domu, o relacjach
rodzinnych, o spędzaniu samotnych wieczorów, nieudanym wyjeździe do centrum
handlowego, braku pochwał za świetne oceny. Potem w wypowiedziach pojawiło się
więcej uczuć, aż w końcu stały się one ważniejsze od wydarzeń. Rebeca słuchała
nagrań przez prawie godzinę, nie odezwawszy się ani słowem. Cały czas siedziała
sztywno, patrząc na doktora. Po jakimś czasie po jej twarzy zaczęły płynąć łzy.
– Naprawdę wygoniłaś
rodziców? – pyta Ginewra z niedowierzaniem. – Ja lubię, kiedy moi mnie
odwiedzają, chociaż na początku nie mogłam im wybaczyć, że mnie tu przysłali.
– Ja też lubię, kiedy
tata przyjeżdża. Przywozi wtedy więcej kolorowych wstążek – uśmiecha się
Charlotte. – Chciałabym też czasem dać mu coś w prezencie, ale niczego nie mam.
Mogę go najwyżej przytulić i powiedzieć, że bardzo go kocham.
– Moi rodzice są inni.
Po prostu ich nie obchodzę. Pewnie przyszli tu, bo tak wypada – odpowiadam
spokojnie. Nie czuję już nawet smutku. Zdążyłam zaakceptować ponurą prawdę o
rodzinie. – Na tamtym świecie – wskazuje ruchem głowy na przestrzeń poza
murami zakładu – są tylko dwie osoby, którym na mnie zależy. No, może trzy –
dodaję, myśląc o Miriam, która chroniła mnie przed narkotykami.
– A chciałabyś je
zobaczyć? – pyta doktor Wilman, który najwidoczniej już jakiś czas
przysłuchiwał się tej rozmowie. Teraz stoi w progu i przygląda mi się uważnie.
– Tak, bardzo za nimi
tęsknię. Ale nie wiem, czy one chciałyby widzieć mnie – odpowiadam z żalem.
Doktor odsuwa się i moim
oczom ukazują się Cassie i Renée. Nie mogę uwierzyć, że przyjaciółki są tutaj.
Charlotte i Ginewra dyskretnie wychodzą i zostaję sama z najważniejszymi dla
mnie osobami. Przez chwilę panuje cisza. Jestem w stanie jedynie milczeć. Po
chwili jednak dziewczyny przytulają mnie i zaczynają płakać. Odwzajemniam
uścisk, chociaż słuchanie tych szlochów jest nieprzyjemne. Nie chcę, by
ktokolwiek przeze mnie cierpiał.
– Joslyn – zaczyna Renée
przez łzy. – Tak strasznie się o ciebie martwiłyśmy.
– Jak mogłaś nas tak
przestraszyć? – pyta Cassie, pociągając nosem. – Kiedy nie przyszłaś tego dnia
na pierwszą lekcję, uciekłyśmy ze szkoły i pobiegłyśmy do twojego domu.
Gdybyśmy tego nie zrobiły, nikt by cię nie uratował. Tak mało brakowało.
Joslyn, czemu to zrobiłaś…?
– Po prostu czułam się
nieszczęśliwa. Nie miałam nic, byłam samotna, bezwartościowa, głupia. Zaczęłam
zawalać szkołę. Najpierw czułam się źle, bo byłam gruba, potem, bo schudłam.
Wiedziałam, że rodzice mnie nie kochają…
– Mogłaś nam powiedzieć.
Mogłaś wszystko nam powiedzieć – chlipie Renée.
– Przecież tyle razy
pytałam, czy wszystko jest w porządku – dodaje Cassie.
– Wiem. Nie chciałam być
dla was problemem. Nie chciałam, żebyście ciągle musiały się o mnie martwić. I
tak nie poczułabym się lepiej, wy tylko miałybyście dodatkowe zmartwienie. A ja
po prostu chciałam, żeby ktoś mnie kochał…
– Jolsyn, my cię
kochałyśmy. I nadal kochamy. Kochamy cię najbardziej na świecie, rozumiesz?
Kochałybyśmy cię nawet, gdybyś stała się okropną pesymistką i codziennie żaliła
się z tysiąca problemów. Nie wybaczyłybyśmy sobie, gdybyś odeszła.
Nadal trwam w uścisku
przyjaciółek i mimo wszystko sama też zaczynam płakać. To jedyne osoby, dla
których warto byłoby pozostać na tym świecie. Nie żałowałabym opuszczenia
rodziców czy innych ludzi, jedynie rozstanie z tymi dwiema dziewczynami
wywołałoby w moim sercu smutek. Ja też je kocham. Są dla mnie najważniejszymi osobami
na świecie. Właściwie tylko one naprawdę się liczą.
Spędzamy razem jeszcze
dwie godziny. Rozmawiamy o codziennych sprawach. Cassie opowiada o
mistrzostwach stanu. Jej drużyna wygrała aż cztery rozgrywki, tylko w jednych
odniosła porażkę. Teraz czeka ich wielki finał. Blondynka już otrzymała dwie
propozycje sportowego stypendium, więc przed sobą ma świetną przyszłość. Nie
byłabym zdziwiona, gdyby Cassie kiedyś zarabiała miliony. Renée natomiast nadal
pozostaje tą samą zwariowaną dziewczyną, która wynajduje niskokaloryczne
posiłki i ćwiczenia na odchudzanie.
– Wiesz co, Renée, chyba
powinnaś poznać Ginewrę – mówię, myśląc o blondynce i jej problemach z
anoreksją. – Opowiedziałaby ci trochę o tych wszystkich dietach i szkodach,
jakie wyrządzają.
– Jejku, Joslyn, nie
przejmuj się mną, przecież ja się wcale drastycznie nie odchudzam. Po prostu
lubię być na diecie, a przynajmniej udawać, że jestem i podjadać czekoladowe
batoniki – uśmiecha się moja przyjaciółka i dzięki tym słowom przestaje się
martwić o jej zdrowie.
– Ale w sumie chętnie
poznamy twoich nowych znajomych, o ile nie mają nic przeciwko – wtrąca Cassie.
Wołam więc Ginewrę,
Charlotte i Jamesa. Na ich widok Renée uśmiecha się szeroko i od razu zaczyna
swój monolog. Trzeba się skupić, by zrozumieć poszczególne słowa, wypowiadane w
zdumiewającym tempie.
– Ginewro, masz
oryginalne imię. Jak średniowieczna księżniczka – uśmiecha się Cassie.
– Bo to jest nasz
księżniczka. Piękna Ginewra – śmieje się Charlotte. – Ale i tak najpiękniejsza
jest Joslyn. To kolorowy ptak. Ma takie barwne oczy i włosy. Uwielbiam wplatać
w nie wstążki…
Kolejne dni mijają.
Wszystko wygląda tak samo. Nadal nie jestem szczęśliwa, ale jakoś żyję.
Przynajmniej zniknęła potrzeba drapania strupów na ręce i sięgania po żyletkę.
Co jakiś czas odwiedzają mnie przyjaciółki. Właściwie to udajemy, że wszystko
jest zwyczajne, rozmawiamy o codziennych sytuacjach. Czasami odbywamy poważne
rozmowy, bo przeszłość przypomina o sobie i trzeba wyjaśniać niektóre sprawy.
Ostatnio musiałam tłumaczyć, czemu zadawałam sobie rany, czemu ukrywałam je
przed przyjaciółkami i dlaczego podświadomie chciałam, żeby jednak je
zauważyły. Te rozmowy są konieczne, tak mówi doktor Wilman, a ja słucham jego
rad, wierząc, że kiedyś poczuję się lepiej.
Któregoś dnia doktor
prosi mnie do swojego gabinetu. Pyta, czy jestem gotowa przyjąć rodziców. Nie
mam ochoty z nimi rozmawiać, ale wiem, że powinnam. Wilman też tak twierdzi, a
przecież postanowiłam słuchać jego rad. Zgadzam się więc na krótkie odwiedziny,
chociaż wiem, że nie będzie to dla mnie łatwe.
Mama niepewnie wchodzi
do pokoju. W ręce trzyma jakiś segregator. Uśmiecha się na mój widok i chce
mnie przytulić, ale odsuwam się aż pod samą ścianę. Kobieta rezygnuje więc i
siada na skraju łóżka. Za nią wchodzi tata i zamyka drzwi. Wcześniej zapewnia
jeszcze Megan, że jeśli coś będzie się działo, to ją zawoła.
– Córeczko… – zaczyna
mama – Nie wiedziałam, że tak się czujesz. Naprawdę nic nie wiedziałam. Oboje
nie wiedzieliśmy, ja i tata.
– Nic dziwnego. Przecież
nigdy nie było was w domu. Mnie zawsze stawialiście na ostatnim miejscu.
Przegrywałam z pracą, zakupami, znajomymi, nawet z poczytaniem gazety.
– Mogłaś nam powiedzieć…
– Próbowałam. Tylko, że
nikt mnie nie słuchał. Jedynie tata podniósł na mnie rękę, a potem zasnął,
kiedy mówiłam o swoich uczuciach – odpowiadam beznamiętnym tonem.
– Wiem i przepraszam
cię, Joslyn – mówi ojciec. – Oboje cię przepraszamy. Naprawdę nam przykro.
Postaramy się to zmienić, postaramy się jakoś stworzyć normalną rodzinę.
– Rozmawialiśmy z
doktorem. Powiedział nam o tym, co się działo w twojej głowie przez ostatnie
miesiące. Nie miałam pojęcia, że jesteś taka nieszczęśliwa. Zawsze cieszyłaś
się każdą chwilą, nie podejrzewałam, że nagle się załamiesz.
– Cieszyłam się, bo byłam
głupia. Tak naprawdę nigdy nie miałam powodów do uśmiechu.
– Nieprawda. Miałaś. Po
prostu my odbieraliśmy ci całą radość. Ale wszystko się zmieni, zobaczysz.
Będziemy się bardzo starać. Wezmę urlop, kiedy tylko wrócisz do domu, ograniczę
zlecenia, tata też będzie się starał jak najczęściej z nami przebywać. Kochamy
cię, Jolsyn. Musisz o tym wiedzieć. Musisz w to uwierzyć.
– Powiedz mi coś mamo –
mówię, patrząc swojej rodzicielce prosto w oczy. – Przyszliście, bo tego się
wymaga od idealnych rodziców? Twoje koleżanki zaczęłyby plotkować gdybyś się tu
nie zjawiła? I jak znosisz szepty za plecami? Pewnie ci wstyd, że masz wyrodna
córkę, która cię skompromitowała.
– Joslyn, słonko – mama
podchodzi i siada obok mnie na podłodze. Zastanawiam się, czy to tylko doskonała
gra aktorska. Przynajmniej wiedziałabym, po kim umiem tak świetnie udawać.
Pewnie kobieta w myślach krzywi się, myśląc o drogiej sukience, którą właśnie
niszczy. No i oczywiście o zarazkach. – Naprawdę wszystko się zmieni. My się
zmienimy. Dla ciebie. Zobacz, co przyniosłam. To twoje rysunki. Wiele z nich
zniszczył wiatr i rosa, kiedy leżały na ulicy. Niektóre dało się jednak
uratować. Osuszyłam je, kupiłam segregator i koszulki. Wszystko jest w środku.
Specjalnie dla ciebie.
A potem mama przytula się
do mnie. Staram się również ją uścisnąć, chociaż automatycznie sztywnieję. Po
chwili obok siada też tata i otacza nas silnymi ramionami. Spędzamy w ten
sposób dłuższą chwilę, spleceni w uścisku. Pewnie rodzice myślą, że teraz
wszystko jest w porządku, że zdołali naprawić całe zło, jakie wyrządzili.
Doktor Wilman radził, bym była szczera i mówiła o swoich uczuciach. Postanawiam
więc, że nie będę milczeć.
– Wiecie, że to nie
wystarczy, prawda? Będziecie musieli się bardzo postarać, żeby wszystko
naprawić.
– Wiemy, kochanie.
Zrobimy co w naszej mocy – odpowiada mama i przytula mnie jeszcze mocniej.
Siedzimy w całkowitej
ciszy. Dzięki temu wyraźnie słyszę nasze oddechy, bicie serc. Chwilę później
coś mokrego spada mi na twarz. Podnoszę wzrok i ze zdziwieniem dostrzegam, że
Rebeca Howard, moja mama, płacze.
Cuddoooo ! szkoda że dobiega końca ;c
OdpowiedzUsuńCzekaj, czekaj czy ja już mówiłam że jesteś zajebista? Bo ten rozdzia podobał mi się chyba najbardziej ze wszystkich.
OdpowiedzUsuńŚwietnie opisane emocje, mieszanka zdarzeń, opis życia w szpitalu... Tylko. Wlaśnie. Tylko że... Po pierwsze czy oni jej do izolatki nie powinni wsadzić jak dostała ataku? I po drugie(czy ja już o tym wspomniałam?) czy na jednym oddziale mogą przebywać osoby różnej płci?
Moim zdaniem to najlepszy rozdział w całym tym opowiadaniu. Wiesz dlaczego? Z mojego punktu widzenia właśnie dlatego, że wywołał we mnie tyle emocji: wściekłość, smutek, zadowolenie. Bo tak, byłam naprawdę wściekła na rodziców Jo, uwierz, komentowałam jak nienormalna każdą ich kwestię, ba, krzyczałam na nich... Oni nie są niewinni i niech nie myślą, że jednym przepraszam załatwią wszystko. Płakałam podczas ich rozmowy z Jo, a oczy zaszkliły mi się też wtedy, gdy dziewczyna wyrzuciła ich z sali... To było takie poruszające. Nie umiem tego opisać, ale odczuwałam wielką empatię w stosunku do Joslyn, postawiłam się na jej miejscu i ciężko mi było czytać obojętnie wszystko to, co opisałaś w tym właśnie rozdziale.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że naszą pacjentkę odwiedziły jej przyjaciółki i że zaczęły to robić częściej, może na razie Jo tego nie odczuwa, ale to na pewno pomoże jej wrócić do normalności. I jej rysowanie, też nie pozostaje bez znaczenia.
Niemniej jednak, powiem jeszcze raz: ten rozdział jest chyba najlepszy.
Pozdrawiam serdecznie
kolczaste-serce
Nie mam słów... Rozdział ma tak wiele emocji...
OdpowiedzUsuńCóż, Jo mam wrażenie, że nieco się ogarnęła, ten psychiatryk na nią dobrze działa, ale jej rodzice to osobny temat. Nie rozumieją swojej córki, wcale się Jo nie dziwię, że ich wyprosiła. Też bym tak na jej miejscu zrobiła.
Miło też, że jej koleżanki o niej pamiętają. Może dzięki nim Joslyn znów odzyska siebie i będzie taka, jak wcześniej: normalną dziewczyną bez nałogów i problemów.
Przeraziłam się tylko w momencie ataku...
Ja jestem pod wrażeniem. Podobało mi się bardzo.
Pozdrawiam.
Nie dziwię się Joslyn, że nie chciała widzieć swoich rodziców, bo przecież to oni także przyczynili się do tego, że pomyślała o samobójstwie. Rebeca to naprawdę surowa kobieta, ale dobrze, że doktor pokazał nagrania i rodzice dziewczyny wsłuchali się to, co ich córka przeżywa w wewnątrz siebie. To miłe ze strony rodziców, że chcą nareszcie coś odbudować w relacjach ze swoją córką. Ten gest z rysunkami i segregatorem był bardzo fajny.
OdpowiedzUsuńI fajnie, że Renee i Cassie przyszły, jak to dobrze, że to one pomogli dziewczynie wyjść z tego wszystkiego. Wzruszył mnie fragment, gdy wyznały Joslyn, jak wiele dla nich znaczy. To było coś pięknego :)
Smutno mi też, że zbliżamy się już do końca. To była przecudna opowieść. Ciesze się, że zapoznałam się z tym opowiadaniem. Fajnie, że po tym blogu, będziesz prowadzić następny, tym razem o Miriam.
Pozdrawiam serdecznie ;*
Muszę Ci powiedzieć, że kocham ten rozdział! Szczególnie za doktora Wilmana i jego rozmowę z rodzicami Joslyn. Nareszcie usłyszeli całą prawdę, bo póki co nikt nie miał odwagi powiedzieć im tego prosto w twarz. Łzy Rebecci to znak, że zechciała coś zmienić w swoim życiu i metodzie wychowania, choć jej początkowy wybuch bardzo mnie zdenerwował - zupełnie jakby wiadomość, że jej córka próbowała popełnić samobójstwo, był informacją podobną do kolejnej plotki z życia gwiazd. Nie dziwię się Joslyn, że nie chciała przyjąć swoich rodziców. Za to wizyta jej przyjaciółek bardzo mnie ucieszyła. Nie spodziewałam się, że to właśnie Renne i Cassie ją znalazły. Gdyby nie one, pewnie by nie przeżyła. Dobrze, że wszystko skończyło się tak, a nie inaczej. Fakt, że nasza główna bohaterka ma nadzieję na lepsze życie, jest budujący. Szkoda, że to już koniec tego opowiadania, bo zdążyłam się zżyć z jego bohaterami. Oczywiście będę wiernie czytać Twoją nową historię. Wierzę, że będzie w niej równie dużo tych przepięknych i głębokich opisów uczuć, które ci tak rewelacyjnie wychodzą. Masz naprawdę wielki talent! Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńJoslyn może nie dostrzega w sobie żadnej konkretnej zmiany, żadnego postępu, ale ja to wszystko widzę. Samo złamanie bariery dotyczącej rysowania to spory krok do przodu. Ponadto Jo jakoś odnalazła się w trudnym środowisku, znajdując sobie przyjazne osoby. Charlotte, James i Ginewra zdobyli również moją sympatię; są naprawdę sympatyczni.
OdpowiedzUsuńCholernie mnie zirytowało zachowanie matki dziewczyny. Wkroczyła sobie do gabinetu lekarza jak jakaś cholerna perfekcyjna pani domu i nawet po tym, jak jej córka próbowała popełnić samobójstwo, nie dostrzegała własnej winy. Cieszę się, że jednak coś w końcu trafiło do Rebeci Howard, a także jej męża, który nawet pomimo tamtego incydentu z uderzeniem Joslyn chyba jest nieco bardziej wrażliwy.
Odwiedziny Cassie i Renee wprowadziły jeszcze więcej światła w ten rozdział. A więc to one zapobiegły samobójstwu... Naprawdę kochają swoją Jo i ona sama powinna to czuć, opierać się na tym. Dzięki temu dojdzie do siebie, choć również rodzice muszą wziąć się do pracy. Będzie im naprawdę ciężko odpracować swoje winy - w końcu wpędzili własne dziecko w depresję - ale wierzę, że wspólnymi siłami dadzą sobie radę. A Joslyn powróci. Może inna niż kiedyś, ale wreszcie szczęśliwa.
Czekam zatem na ostatni rozdział <3
"to jest nasz księżniczka" - nasza
OdpowiedzUsuńJa tam jakoś nie kupuję takiej szybkiej zmiany tej matki. Wydaje mi się, że ona jednak powinna wstydzić się córki, w końcu to jak jest postrzegana w towarzystwie ona i jej rodzina, długi czas było dla niej najważniejsze i ludzie chyba tak szybko o tym nie zapominają. Nie zmieniają się z dnia na dzień. Sama miałam w CIK-u przypadki, gdy matki przychodziły do swoich córek i wnuków i głosiły "szkoda mi tych dzieci, to moje wnuki, wie pani,a le córka sama sobie takiego faceta wybrała, ja ostrzegałam, nie słuchała, więc pretensje niech ma teraz tylko do siebie i staje na własnych nogach, a nie na moich".
W szpitalach psychiatrycznych, gdzie na oddziale są pacjencji po próbach samobójczych, nie ma opcji, żeby pozwolili na wstążki. Nawet sznurówki z butów wyciągają.
OdpowiedzUsuńO ile wcześniej rodzice Jos mnie zawiedli, o tyle teraz opadły mi ręce. Kiedy dziecko jest bliskie śmierci, wszystko się w człowieku zmienia, pęka, nie potrafi sobie poradzić ze sobą, szuka winy. A oni? Nic. Całkowita bezkrytyczność i apatia. Nawet jeśli po rozmowie z psychiatrą zmienią się do tej małej, to ja nie uwierzę, że ona coś dla nich znaczy. Nie potrafie tylko zrozumieć, dlaczego, a raczej jakim cudem mają takie podejście do własnego dziecka. Ja nie potrafiłabym nie przejmować się moją córką, szukać winy w niej i jej otoczeniu, bo to JA ją wychowuje, JA mam największy wpływ i wszystko co się z nią dzieje, w 90% dzieje się przeze MNIE.
Nie rozumiem tego i nie zrozumiem i autentycznie, ja się w opowiadania wczuwam, pewnie za bardzo, i zrobiło mi się przykro. Porozrywałabym tych pseudo rodziców na kawałeczki.